Irracjonalnie... (+16)
Ginę, nie myśląc wcale. Ginę, myśląc o Tobie. Zagubiona w swych myślach i przeszyta bólem, tonę w Twoich ramionach tak odległych i zimnych jak zawsze. Jak zawsze odrzucona i nieposkładana biegnę na oślep, rzucając słowa, które kaleczą mój umysł i usta, które nigdy do Ciebie nie dotrą. Słowa zabijają mnie jak wtedy, te same słowa, tylko wypowiedziane z większą nienawiścią.
Nie byłeś mi przeznaczony na zawsze, nie byłeś mi przeznaczony wcale. Byłeś odległy i martwy dla mnie. Twój oddech nie istniał dla mnie, Twoje oczy na mnie nie patrzyły. Twoje gesty rozmaite i nader częste nie były dla mnie. Żadna twoja myśl nie była mi przeznaczona, ale każda bolała.
Moje serce tylko dla Ciebie biło, umysł tylko Ciebie potrafił dostrzegać, kierowany sercem i jemu na wieki oddany. Całe moje istnienie dotyczyło Ciebie. Usta szeptały Twoje imię, przeklinając los. Oczy nie widziały nic prócz Ciebie. Czułam, że żyję dla Ciebie. Czułam, że żyję bez Ciebie. Tak blisko byłeś jak odlegle. Czułam swą śmierć bliską i tęskną zarazem. Rozkochana w tym słodkim bólu, gorzką łzą zalana, umierałam tak wolno, jak szybko Cię pokochałam.
Pozostawiona sobie samej, pozostawiona śmierci powolnej i upragnionej, tkwię tu wciąż nieposkładana, rozbita jak szkło, jak lustro, które pęka z Twoim odbiciem. Nie pozwalając sobie na luksus szczęścia i myślenia, ginę jak karaluch, zdeptany pod Twoim kapciem. Obrzucona obelgami, którymi obrzuciłeś mnie, nic nie mówiąc, odchodzę. Nieproszona nawet tam, idę w niepamięć, zalana łzami suchymi jak Twoje słowa. Zraniona strzałą Amora, umieram, dobita strzałą Twego spojrzenia.
Otwieram oczy, zamykając usta. Nie patrząc na świat, mówię o Tobie. Nie chcąc czuć i wiedzieć, kładę się spać z nadzieją niedoczekania jutra. Budzę się rano, nie wstaję. Nie ma sensu żyć po śmierci. Jestem tu ciągle, minęły już lata, dla mnie wieki. Samotność i gorycz. Jedyne znane mi uczucia, odkąd zabiłam miłość do Ciebie i wraz z nią resztki ludzkich namiętności.
Jestem dziś pewna, że nie miało być nigdy spełnione irracjonalne uczucie do człowieka obcego i zimnego. Serce rozgrzane jak piec, zgasnąć miało rankiem wraz z ulicznymi neonami. Ostatnia myśl krążyć miała po przestworzach nieodgadniona i popękana. Krążyć miała dopóty, dopóki serce uspokojone nie odgadnie jej treści i sensu.
Prosząc cicho o ślad uczucia, odchodzę już bez nadziei na coś, co nigdy nie miało się zdarzyć. Płacząc skrycie, zasłaniam rękoma duszę rozdartą na strzępy, udając, że wszystko idzie tylko trochę źle. Nie mam dziś uczuć, nie mam planów i marzeń. Nie wierzę i nie chcę, nie pragnę i nie wiem. Nie idę tam i nigdzie. Nie płaczę, nie krzyczę. Nie szepcę, nie oddycham, nie mam potrzeb i myśli. Nie patrzę też od dawna, bo ostatnie, co widziałam, było cieniem Twojej oddalającej się postaci. Ostatnie, co czułam, było Twoim zimnym oddechem pożegnania.
Dotykiem martwej dłoni, zamykam oczy i tęsknię za życiem, jednocześnie nie chcąc żyć. Przeklinając Ciebie, wyznaję Ci miłość, która już zgasła. W amoku życia tracę rozum częściowo i całkowicie. Gubiąc się, krążę po korytarzach miłości, której nie czuję, życia, które straciłam wraz z Tobą.
Bezsilnie i bezwolnie uderzam głową w powietrze, roztrzaskując ją o cząsteczki krążącego w nim bólu. Nie czuję krwi, spływającej po cynicznej masce potwora. Powoli odgryzam ból, kawałek po kawałku, nie czując ubytku. Skazana na potępienie przez siłę nieznaną, coraz mocniej czuję tęsknotę, której jest coraz mniej. Zatracam resztki sentymentów niepotrzebnych i nagich. Wyrzucam resztki świadomości do śmieci, nie potrzebując wiedzieć o autodestrukcji, nieuniknionej i bliskiej, spełniającej się jak złowroga przepowiednia dziejów człowieka utraconego dla świata.
Widzę Cię w półmroku. Idziesz, wyciągając do mnie rękę. Uśmiecham się lekko i czuję Twą odległą bliskość. Pragnąc Cię dotknąć i uwierzyć wreszcie w siłę swych marzeń, podnoszę się z miejsca, nie chcąc stracić ostatniej okazji na szczęście. Zbliżam się do Ciebie, wyciągam rękę w Twoją stronę, w stronę miłości. Nieznana siła odpycha mnie pod ścianę, pod którą leżałam skopana przed sekundą, bez wiary i nadziei. Z całych sił opieram się odrzuceniu, nie pozwalając na zniszczenie porywu namiętności. Znów coś ciągnie mnie w Twoją stronę. Idę naprzód szczęśliwa, ale czuję wyrażony nieznacznie sprzeciw. Nie poddaję się, bo przecież kocham Cię. Nagle ta sama siła co wcześniej odpycha mnie od Ciebie. Teraz wiem, że to Twoja siła, siła Twojej niechęci, nienawiści. Upadam bezsilna, pokonana kolejny raz przeznaczeniem. Ale teraz nie mam już siły się podnieść.
Może gdybym zrezygnowała wcześniej, nie narażała się wielokrotnie na śmieszność i poniżenie… może byłabym dziś żywa i pełna uczuć jak kiedyś. Może czułabym piękniejszą miłość do kogoś, kto czułby ją do mnie. Może potrafiłabym pogodzić się z tą nic nieznaczącą porażką. Nieokiełznana w swym cierpieniu, odchodzę. Odchodzę, bo nie wiem, czy nie byłeś właśnie tym-tym, który był dla mnie jedyny. Może wyczerpałam na Ciebie całe zasoby miłości? Może, bo dziś nie potrafię pokochać.
Dodano 4 minut temu:
Zmarnowana szansa [+0]
Ciemny korytarz, długi - bez końca. Ja gdzieś jakby po środku niego. Milczę. Nie wypowiadam słów. Nie warto. Nikogo tu nie ma. Obce cienie przemykają obok mnie i nie ma tych, którzy tu są. Czuję powiew zimnego powietrza, jakby ktoś otworzył drzwi. Światła znów nie ma, a ciemność coraz bardziej mnie przeraża. Zimno przeszywa całe ciało. Nie mam czym się okryć. Szukam z determinacją jakiejś postaci, która mi pomoże. Nie ma nikogo takiego w pobliżu. Coraz bardziej szaleńczo i pospiesznie rozglądam się dokoła. Wciąż nikogo nie widzę. Cofam się, aby spotkać tych, których mijałam wcześniej. To daremne, bo nikogo tu nie ma i nie będzie. Miotana tęsknotą i bólem, gubię się we własnych myślach. Bezradna opadam z sił. Upadam na ziemię, z której nie potrafię się podnieść. Leżę zalana łzami, trzęsąc się z zimna. Ale wciąż mam nadzieję, bo przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto mi pomoże. Może nie nastąpi to za chwilę, ale kiedyś na pewno. Świat wiruje nad moją głową. Nie mam pod sobą nic. Podłoga jakby się zapadła. Rozstąpiły się wrota i wpadłam w nieznaną otchłań. Nie umiem się z niej wydostać. Nie mam czego się chwycić. Nie mam już nadziei. Nikt mnie nie uratuje, nic nie wyciągnie z tego piekła. Tracę świadomość. Budzę się. Leżę na leśnej ścieżce. Wokół drzewa. Czuję zapach lasu. Błogostan? Nie. To nie to. Ogarnia mnie znowu ten sam lęk, co wcześniej. Znam doskonale to uczucie. Towarzyszy mi od dawna. Nie daje mi żyć w spokoju. Zmierzam ścieżką ku wyjściu z lasu. Może na polanie odnajdę upragniony azyl. Ścieżka zdaje się nie mieć końca. Zapada zmierzch. Z bólu i wycieńczenia upadam co kilka kroków, ale wciąż idę. Nie mijam nikogo. Słyszę tylko własne kroki niedyskretne przez rosnącą wciąż gromadę liści na drodze. Przewracam się i już nie mogę się podnieść. Leżę otoczona liśćmi z każdej strony. Duszę się, nie mogąc się z nich wydostać. Krzyczę, prosząc o pomoc, ale sama się nie słyszę. Zdzieram gardło, ale nie wydaję żadnych dźwięków. Nikt nie słyszy mojego wołania. Nie mam wokół siebie przestrzeni, w której mogłabym się schronić. Umieram stłamszona własnym sumieniem.
Pewne nie załatwione sprawy już takie zostaną. Nie można odnaleźć ludzi, których kiedyś się skreśliło, patrząc na nich z góry i nie wierząc, że są choć w połowie tak cudowni jak my. Nic nie odkupi przeszytej złem duszy. Nie można dwa razy przeżyć tej samej chwili, bo pierwszy raz nie umieliśmy przeżyć jej należycie. To nieprawda, że w życiu są dwie szanse.
Ostatnio zmieniony przez alhambra dnia Czw 14:56, 10 Lis 2011, w całości zmieniany 3 razy
|