Niespodzianka 2 [+18, Z]

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Wiadomość Autor

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Niespodzianka 2 [+18, Z]

z dedykacją dla Syśki i Amandi :*

NIESPODZIANKA 2



PART I

Tak bardzo chciała nie żywić urazy. Pragnęła wrócić, popatrzeć w jego błękitne oczy i usłyszeć, że to tylko sen. Chciała zobaczyć jak Stacy wyjmuje spod bluzki wielką poduszkę i krzyczy :Żartowałam!”, a Greg cieszy się, że będą mieli „prawdziwe” dziecko. Otworzyła oczy. To było zbyt nierealne, jeszcze do niej chyba nie dotarło w pełni. Droga była rozmazana, z radia sączyła się uspokajająca melodia.
To sen. Wystarczy, że się obudzę. W jego łóżku, w jego domu przesyconym jego zapachem… I choćby go tam nie było, to wiem, że kiedyś do mnie wróci. Zmęczony i cyniczny, ale wróci…
Zamrugała oczami, lecz zamiast sufitu zobaczyła tą samą rozmazaną drogę. Zamiast ekspresu do kawy słyszała muzykę z samochodowego radia. I zapłakała. Ktoś położył jej rękę na ramieniu, więc się odwróciła. Przycisnęła dłoń Wilsona do ust.

Kiedy odebrał telefon od House’a, spodziewał się wszystkiego: wyrzutów, gniewu, cynizmu, zmęczenia, ironii, niepewności. Ale nie spodziewał się próśb. Mówił cicho, nawet bardzo. Jego słowa brzmiały tak irracjonalne, że aż w nie uwierzył.
Kiedy wszedł do mieszkania, zarejestrował dwie dziwne rzeczy: zapłakaną Cuddy skuloną na kanapie i Stacy z wydętym brzuchem i siedzącą na fotelu. Podszedł do Lisy i objął ją. Wsparła się na jego ramieniu brudząc mu koszulę tuszem. Miała napuchniętą twarz i mokre włosy. Pachniała winem, miętą i rozpaczą. Rzucił okiem na Stacy. Była przybita, ale w jej postawie było coś takiego, co skłaniało go do przypuszczenia, że jeszcze się nie poddała. Nagle, nie wiadomo skąd, zjawił się House i jak gdyby nigdy nic usiadł przy fortepianie i zaczął grać. Melodia była wesoła, skoczna, łatwo wpadała w ucho. Kompletnie nie pasowała do obecnej sytuacji.
- Co ty do cholery wyprawiasz? – Wilson był zdenerwowany. Greg nie przestał grać, jego palce ślizgały się po klawiszach. Nagle melodia zwolniła, pojawiło się więcej smutnych nut, aż przerodziła się w kołysankę. Cuddy nie płakała już od dłuższego czasu. Tuliła się do Wilsona, przyciskała mokry policzek do jego ucha i świdrowała House’a wzrokiem. W końcu jej powieki zamknęły się i ułożyła głowę na ramieniu Jamesa. Jednocześnie melodia urwała się jak przecięta nożem. Palce Grega jeszcze drgały nad klawiszami, a on unosił nabożnie głowę i rozkoszował się muzyką rozbrzmiewającą jeszcze w mieszkaniu. Po chwili wstał, zażył Vicodin i usiadł obok na kanapie. Dotknął czoła Cuddy i ukrył twarz w dłoniach.
- Zabierz ją jak najdalej ode mnie.
Wilson czuł jak gniew zalewa go wielką falą. Miał ochotę rozszarpać przyjaciela na drobne kawałeczki. Chciał ochronić Lisę, wymazać z jej pamięci wszystko co złe, a przede wszystkim House’a. Wziął ją na ręce i nie zaszczycając Stacy wzrokiem wyszedł, a potem wsiadł do samochodu. Kiedy byli już prawie pod jego domem, obudziła się i zaczęła płakać. Położył rękę na jej ramieniu, a ona przycisnęła ją do ust. Była załamana i zrozpaczona. Nie pierwszy raz House ją zranił, nie pierwszy raz dała się zranić.

Był pusty w środku. Tak, to może brzmiało śmiesznie, ale nie miał ochoty się śmiać. Poczuł pustkę, jakby nagle oczy Stacy jakby wyssały z niego wszystko: miłość, nienawiść, sarkazm, ból, radość, strach. Kiedy przeszła przez próg poczuł, że coś się nieodwracalnie zakończyło. Coś, do czego zdążył się już przyzwyczaić. Coś, co już sam miał ochotę uśmiercić, ale nagły atak na jego serce pobudził go do walki. I w końcu ona, tak ukochana i tak nienawidzona, dokończyła za niego to, czego tak się bał. Zabiła w nim wojownika, fałszywego wojownika, bo zrodzonego z resztek miłości, przywiązania i człowieczeństwa, z okruchów nadziei i politowania. Wojownika, który tak naprawdę nie potrafił walczyć. Jej wielki, wzdęty brzuch był jak tarcza przed mrocznymi, rozpaczliwymi spojrzeniami Cuddy, chłonął jej gniew i rezygnację i rósł w siłę. Ten potwór był jego wytworem. Nie chciał, nie mógł w to uwierzyć…
Lecz kiedy zobaczył jaką on ma „moc”, jak działa na wszystkich, zapragnął, z chciwością dziecka zazdroszczącego zabawki, by ten stwór był naprawdę jego. Podziwiał go i bał się jednocześnie. Poczuł się niemal jak Bóg, który właśnie stworzył coś cudownego, a zarazem strasznego, ku własnej uciesze.
A potem pomyślał nad bezsensownością tych słów, tego pragnienia i tej sytuacji. Zmalał się, skurczył, osłabł. Wyszedł z pokoju, bo nie mógł wytrzymać tej atmosfery, tak gęstej, że aż dało się ją kroić nożem. Nie miał sił, by kryć się przed kulami Stacy i pociskami Cuddy. Raniły jego pewność siebie, odwagę i dumę. W akcie desperacji zadzwonił do Wilsona, a po odłożeniu słuchawki zaraz tego pożałował. Teraz będzie musiał walczyć z potworem o trzech głowach, nie licząc Obcego w brzuchu. Oparł się o zimną ścianę i łyknął Vicodinu. Kiedy usłyszał jak James wchodzi do mieszkania, uniósł głowę i wszedł do pokoju. Ogarnął niewidzącym wzrokiem całe towarzystwo i usiadł przy fortepianie. Zawierzył swojej intuicji. Kiedy palce dotknęły klawiszy, popłynęła raźna, wesoła melodia. Obudziło się jego prawdziwe JA. Przecież to Gregory House! Najlepszy diagnosta! A co mi tam! Mogę mieć i setkę dzieci!
Nagle usłyszał Wilsona:
- Co ty do cholery wyprawiasz?
Grał, nie chciał kończyć. Muzyka była jego wybawieniem. Ale jego pewność malała. Czuł się słaby, bezbronny, winny. Jak dziecko, mały Greg, który ucieka przed karą ojca. Palce zaczęły słabiej uderzać o klawisze, przesuwały się w lewo. Do głównej melodii wtargnęły smutne nuty. Pragnął, by ktoś zapłakał nad jego żałosnym losem. Rozmyślał o Cuddy, Stacy, Wilsonie. I wybrał. Odezwało się jego serce. Czuł na sobie potworny wzrok Lisy. Gdyby mógł, zakpiłby z niej tak jak zwykle. Wyobrażał sobie barwę i kształt jej oczu. Czuł zapach Stacy i zachciało mu się wymiotować. Jednocześnie przed oczami stanął mu zarys jej nabrzmiałej od ciąży sylwetki.
Pragnął wyrzucić z siebie cieplejsze uczucia, przywołać to pragnienie, które towarzyszyło mu, gdy była daleko stąd.
Lecz zrozumiał, że te uczucia były wywołane na pokaz, by zabić nudę, monotonię, zaszkodzić Stacy, oszukać i wyśmiać cały świat. Prawda uderzyła w niego i powaliła na ziemię. Już nie miał nic, co utwierdziłoby jego samego w przekonaniu, że potrafi żywić głębsze, prawdziwe uczucia do innych osób. Palce nagle oderwały się od klawiszy. Drżały jeszcze, ale już nie uderzały w białe i czarne pola. Uniósł głowę i pomyślał: „Podziwiam Cię za to, że nie ustajesz w próbach pokonania mnie. Nie chcesz mnie tam, na górze, prawda?”
Wstał, łyknął Vicodin i usiadł na kanapie. Dotknął z nabożna czcią czoła Cuddy. Ostatnie, ciepłe pożegnanie… Ukrył twarz w dłoniach.
- Zabierz ją jak najdalej ode mnie.
Usłyszał jak Wilson wychodzi. Potarł czoło ręką i popatrzył na Stacy. Stanęła tuż przed nim, jak wielki znak zapytania. Brzuch go raził, odstraszał, był, sam w sobie, takim osobnym jestestwem, choć jeszcze jego „zawartość” nie pokazała się światu.

Coś było nie tak. Coś nie współgrało z ogarniającą ich ciszą. Coś zaburzało równowagę, choć było jej częścią. Zamknął oczy i podniósł głowę do góry jakby węsząc. To coś stawało się głośniejsze, aż wypełniło jego umysł tak szczelnie, że nie mógł myśleć o niczym innym.
Kap.
Kap.
Kap.
Miarowe, jak uderzenia piłeczki. Ale przecież nie był w swoim gabinecie. Nie słyszał brzęczenia rozmów, stękania pacjentów, nie czuł smrodu chorób mieszającego się z pomarańczową nutą perfum Cuddy wiecznie roznosząca się po korytarzach i kumulującą się pod jego drzwiami.
Czuł rdzę. Wypełniała go jak fekalia, dusił się i próbował pozbyć tego zapachu. Wbrew woli jednak skupił uwagę na tym zapachu. Sól, rdza, żelazo.
Czerwień. Jak kolor bożonarodzeniowej sukni, bluzki z głębokim dekoltem, świątecznego krawata. Jak krew wypływająca właśnie miarowymi dawkami z ciała Stacy. Otworzył oczy. Kobieta w ciąży klęczała teraz przed nim i trzymała się za napuchnięty do granic możliwości brzuch. Krew już nie kapała. Teraz rozlewała się po drewnianych panelach zalewała u buty. Jego ulubione. Kobieta powstrzymywała jęki, ale do czasu. Nagle krzyknęła, lecz on jeszcze w życiu nie słyszał takiego wrzasku. Rozdzierającego, pełnego bólu. Jak ostatnie dźwięki konającego zwierzęcia. Kobieta uniosła głowę i wbiła w niego oczy nabiegłe krwią.
- Ja rodzę… Zabierz mnie stąd. – Trzęsła się cała i zaciskała czerwone dłonie na jego zdziwionej twarzy.

Niebieski oczy były jak studnie, które pochłaniały ją w całości. Wyrażały wszystkie uczucia, nawet te, których do tej pory nie poznała. Widziała jak House gra dla Lisy i żegna ją muśnięciem dłoni, za które oddałaby wszystkie skarby świata, ale czuła się jakby wcale nie była świadkiem tych wydarzeń. Mały potwór – tak, bo nie mogła inaczej nazwać tego co powoli zabijało ją od środka, z premedytacją i rozkoszą płynącą z tego działania – wiercił się w brzuchu jakby chciał dla siebie zgarnąć jeszcze więcej miejsca kosztem cennych narządów. Kiedy patrzyła jak House kładzie dłoń na jedwabistym policzku Cuddy, niemal widziała iskrę przeskakującą od jego palców na jej skórę. Poczuła, ze te impulsy podziałały również na nią, niezauważalnie, ale z ogromną mocą. Zabolało ją to bardziej niż uparte wysiłki małego monstrum siejącego postrach wśród jej nerek, wątroby i jelit. Ból tam namacalny, że niemal widziała na swojej skórze popatrzenia i siniaki. Czuła jak krew wrze w niej i wypala dziury. Nie mogła, nie chciała dłużej wytrzymać. Przez łzy widziała teraz tylko House’a pogrążonego w apatii. Wstała i podeszła bliżej. Ledwo trzymała się na nogach. Wyciągnęła rękę, lecz natychmiast cofnęła, by przyłożyć ją do brzucha. Czułą jak jakieś niewidzialne szwy pękają. Poczuła jak coś ciepłego spływa jej po nogach. Wiedziała, ze najpierw wypłyną z niej wody płodowe, lecz nie miała pojęcia, że zaraz po nich popłynie krew. Śmierdząca, napawająca obrzydzeniem, nietykalna i paląca wszystko wokół. Upadła na kolana błagając, by ból się skończył. By dziecko umarło w konwulsjach i cierpieniach porównywalnych z jej cierpieniami. Nie zwracała uwagi na okrutność i bezsensowność swoich modlitw, lecz jej wiara byłą niezłomna. House popatrzył na nią, a wtedy błękit oczu wyzwolił ją od wszelkich kajdan. Krzyk wypełnił jej gardło, dusiła się nim, nie mogła robić nic innego jak tylko krzyczeć. Chciała zagłuszyć bicie serca małego mordercy. Krew zalewała ją. Położyła ręce na twarzy Grega i zaczęła do niego mówić, jakby chciała go przekonać, że to nie sen. To pierdolona prawda.

Leżała w łóżku otulona ramionami Wilsona i nie powstrzymywała łez. Pozwoliła, by ból zalał ją całą, stłumił żali rozpacz. Przyciskała ręce do brzucha i starała się opanować drżenie. Wiedziała, że za chwilę coś się skończy. Nieodwracalnie.

Nie przywiązywał dużej uwagi do tego co działo się teraz na sali. Zamknął oczy i wsłuchiwał się w głos Cameron, lecz sens jej słów zupełnie do niego nie docierał. Słyszał jedynie krzyki Stacy, ale na szczęcie wciąż nie zapłakało żadne dziecko. Kołysał głową w rytm wyższych tonów w głosie Alison.
Żeby czas się zatrzymał, żeby TO nigdy nie ujrzało świata.
I w tym samym momencie dotarł do niego rozdzierający, połączony krzyk House’a juniora i jego matki. Lecz zdawało mu się, że to nie jedyny krzyk, który słyszy. I zapłakał.

W tym samym momencie Cuddy zwijała się z bólu zalewając krwią czystą pościel Wilsona.
- HOUSE!
Przysięgam, że cię dopadnę…
Zaciskała dłonie na brzuchu i kroczu pragnąc zatrzymać życie wypływające z niej coraz szybciej. Krew na posłaniu mieszała się ze łzami i cierpieniem.


Ostatnio zmieniony przez Pinky dnia Sob 15:31, 28 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz



PostWysłany: Pon 15:34, 23 Mar 2009
Pinky
Stażysta
Stażysta



Dołączył: 18 Mar 2009
Pochwał: 1

Posty: 150

Miasto: okolice Cze-wy
Powrót do góry




Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Pięknie, cudownie, niesamowicie... Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy :)



_________________

Następny sezon będzie nasz! Nawet "Marian" nam nie przeszkodzi! :mrgreen:
Gusia - moja Bratnia Dusza :wink: Danielek18 - mój młodszy, zÓy i ironiczny brat :mrgreen:

PostWysłany: Pon 15:49, 23 Mar 2009
zaneta94
Grzanka
Grzanka



Dołączył: 16 Lut 2009
Pochwał: 30

Posty: 11695

Miasto: Dziura zabita dechami :P
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

aż się wzruszyłam. Cuddy traci dziecko niee :cry:
czekam na kolejną część.



_________________


Znalazłam siostrę- sylrich my sis forever :*

"When the land slides and when the planet dies, that's when I come back to you"

PostWysłany: Pon 18:45, 23 Mar 2009
kasia2820
Reumatolog
Reumatolog



Dołączył: 21 Sty 2009
Pochwał: 3

Posty: 1087

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

PART II

Czułam zapach krwi. Doprowadzał mnie do szału. Dlaczego nikt nie przyjdzie tego posprzątać?! W moim szpitalu nie ma miejsca na bałagan!
Ale... to nie był mój szpital. Odwróciłam głowę. Leżałam w łóżku, dokładnie przykryta kołdrą. Wenflony w ręce łączyły mnie z kroplówkami. A obok siedział Wilson. Poczciwy, dobry Wilson, zraniony przez moje głupie serce.
Niedawne wydarzenia zaczęły tłoczyć się w moim umyśle jakby chciały zmiażdżyć mi mózg. Niepokój wzrastał, łzy spływały po policzkach.
House. Stacy. I jej monstrualnie wielki brzuch. Z dzieckiem House'a. Żywym, gotowym do przyjścia na świat.
Przypomniałam sobie kołysankę. Zabrzmiała tak żywo... Jak wtedy, kiedy Greg grał ją dla po raz pierwszy. I rozmowę, jaką prowadziliśmy w domu, kiedy przywiózł mnie z lotniska:

Usiadł przy fortepianie i zaczął grać. Smutnie, melancholijnie, pięknie. Siedziałam na kanapie, wciąż w płaszczu, z winem w ręce. Moje walizki miały zostać już u niego na zawsze. Przestał grać i zaczął mówić, jakby czytał w moich myślach:
- Musisz być gotowa na to, że kiedyś te walizki znów wylądują w twoim mieszkaniu. Ja... - Usiadł obok i chwycił mnie za rękę. - Życie ze mną nie jest łatwe. To będzie epizod pełen łez, paradoksów, niesnasek. Dlatego zapamiętaj tę piosenkę. - Wskazał na fortepian. - Ona będzie oznaczać koniec.
- Koniec czego? - Nie mogłam uwierzyć, ze kiedykolwiek nastąpi. Byłam szczęśliwa i ufna. Zbyt głupia, by dostrzegać całą prawdę.
- Koniec tego, co piękne. - Pocałował mój nadgarstek...

Słyszałam tę piosenkę. I nie mogłam uwierzyć.
Położyłam dłoń na brzuchu. Nie czułam już nic. Straciłam dziecko.
Nasze... Jego... Moje dziecko.
Moje krzyki obudziły Wilsona, łzy znów zalewały jego koszule. Byłam bezradna, chciałam zabić ten ból, zabić House'a i wspomnienie o nim.
- Już dobrze... Nic Ci nie będzie...
- Nic nie będzie dobrze! On zabił moje dziecko! Moje dziecko! - Nie mogłam już krzyczeć. Płakałam, osłabiona bezsilnością, zrezygnowana. James siedział i trzymał mnie za rękę.
- Nie miałem pojęcia, że ronisz. Nie... Nie mogłem w to uwierzyć. - Popatrzył na mnie smutnym wzrokiem. - Ty... naprawdę byłaś w ciąży?
- Byłam... Chcieliśmy zatrzymać to w tajemnicy jak najdłużej...
Przycisnął usta do mojej dłoni. A ja płakałam i obiecywałam sobie, że zabiję House'a jeśli tylko będę mogła.

- Czy chce pan obejrzeć swojego syna? - Uśmiechnięta pielęgniarka stała przed nim i ściskała w ramionach zawiniątko.
- Nie. - Wstał i łyknął Vicodin. - Bo to nie moje dziecko.
Pielęgniarka popatrzyła na niego w osłupieniu. - Ale ona...
- Chłopak ma pecha. Jego matka jest pomylona. Ja ją tu tylko przywiozłem. - Odwrócił się i pokuśtykał do wyjścia. Dziecko zaczęło płakać.

Minęło kilka dni. Była tak zdeterminowana, żeby dać popalić House'owi, że wydobrzała bardzo szybko. Mogła wreszcie pójść obejrzeć dziecko na oddziale noworodków. Przyłożyła rękę do szyby i obserwowała jak jej syn leży spokojnie w łóżeczku oznaczonym karteczką z napisem PRESTON HOUSE.
Był zadziwiająco potulny, wydawał się nieszkodliwy. Patrzyła na niego i dopracowywała swój plan, którego pierwszy etap poszedł sprawnie, ale boleśnie.
Lekarz dopadł ją w momencie kiedy próbowała wyjąć Prestona z łóżeczka.
- Co pani robi?! - Mężczyzna złapał ją za ręce.
- Proszę mnie puścić! Mam prawo go stąd zabrać! To moje dziecko!
- Pani syn ma poważne kłopoty z płucami. - Wyprowadził ją na korytarz. - Nie ma szans, by przeżył przynajmniej ten tydzień. Przykro mi.
Stacy patrzyła na niego z przerażeniem. Nie mogła uwierzyć, że to COŚ nagle chce ją zostawić. Teraz, kiedy tak bardzo potrzebuje go, by wypełnić swój plan!
A kiedy tak bardzo pragnęła jego śmierci, uparł się i żył!
- Dlaczego w ogóle się urodził? - Była załamana.
- To był po prostu cud.

*

Wieczór był nadspodziewanie ciepły. Gwiazdy rozsypały się po firmamencie nieba nadając mu niesamowitego blasku.
Jak jej oczy.
Nigdy by się nie podejrzewał o taki romantyzm.
Tak. To nie mogło się skończyć dobrze. Nawet jeśli znajdzie ją, zabije Stacy i zapomni o nowo narodzonym dziecku, to nic nie będzie już takie jak dawniej. Widział Wilsona i niemal czuł jego determinację. Wiedział, że Cuddy prędzej wypruje z niego flaki niż wybaczy zniewagę i poniżenie, ból i cierpienie. Choćby się ukorzył przed wszystkimi (co było bardzo mało prawdopodobne), to i tak nie odzyska jej zaufania. Przystanął i spuścił głowę.

- Jak się czujesz, Preston? – Mały chłopczyk leżał w objęciach pielęgniarki i nie ruszał się. Nie płakał, nie wierzgał, nawet nie mrugał oczkami. Był spokojny, aż za bardzo. – Może chce pani go potrzymać? – Popatrzyła na Stacy, która siedziała w szlafroku na ławce i patrzyła na swoje dziecko. Swojego potwora, który ją zawiódł. Wstała i wzięła go na ręce. Chciała przekazać mu całą swoją niechęć, nienawiść, pogardę. Kiedy była jeszcze szczęśliwa, marzyła o tym by mieć z Housem potomka. Dużo czytała o magicznym związku matki z dzieckiem, lecz kiedy trzymała w ramionach własnego syna, nie potrafiła wykrzesać z siebie ani odrobiny czułości. Myślała o śmierci Marka, o wyjeździe Grega, o chwili kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, o radości i następującym po niej smutku spowodowanym wiadomością o szczęściu House’a i Cuddy. Związek z nim nauczył ją jednego – nie mogła przegrać. Dlatego postanowiła walczyć do końca. Cała jej determinacja, złość, uparcie, nienawiść, pogarda, żal i wstyd zajaśniały w jej oczach. Preston poczerwieniał, zaczął machać małymi rączkami. Ciche jęki wydobywające się z jego usteczek przerodziły się w rozdzierający płacz. A ona patrzyła na niego z zaciętością i kołysała go niczym świnkę skarbonkę kiedy chce się z niej wydobyć trochę grosza.

Leżała na łóżku zwinięta w kłębek. Była taka niewinna. Kiedy zaczęła ronić, nie wiedział co ma robić. O tym, że straciła dziecko, dowiedział się dopiero w szpitalu. Wiedział, że to okrutne, ale zaczął się cieszyć. Uciekł do łazienki. Zaczął płakać i dziękować Bogu za to, że dał mu znak. To, że poroniła, było dla niego jakby drzwiami do nowego życia. Mógł wreszcie zacząć działać i wcielać swoje plany w życie. Spuścił głowę i jeszcze raz wrócił myślami do ostatnich wydarzeń. Wstrząsnęły wszystkimi, to było pewne. Przypomniał sobie zrozpaczoną Cuddy i House’a. Zdał sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy zobaczył prawdziwe oblicze swojego przyjaciela. Niepoznane przez nikogo, prawdopodobnie nawet przez nią.
Tak mało wiedział o relacjach między Housem a Cuddy. Niby ich związek był najpopularniejszy i najbardziej poznany przez wszystkich pracowników i pacjentów, z każdym szczegółem ich łóżkowych wybryków i cichych dni. Lecz tak naprawdę nikt nie miał pojęcia o uczuciach, stopniu sformalizowania związku, o tym jak daleko zaszli w potencjalnych decyzjach i obietnicach. Pomimo szczerej jawności doskonale ukrywali z pozoru najoczywistsze rzeczy. Tak dobrze to rozegrali…
Targały nim różnorakie wątpliwości. Czy ma trwać przy niej jako przyjaciel? Czy ma prawo zrobić krok dalej i otoczyć ją swoją opieką? Jak ma rozmawiać o Housie?
I czy w ogóle może go wspominać…?

***

Dni mijały leniwie popędzane przez wskazówki wielkiego zegara życia.
Tik – tak.
Tik – tak.
Te trzy dni jakie upłynęły od jej odejścia i porodu Stacy trwały w nieskończoność. Czerwona lampka migała bezustannie na telefonie informując o nieodsłuchanych wiadomościach. W pokoju raz po raz rozbrzmiewał głos Stacy. Przepełniony żalem, goryczą, poniżeniem.

House… Jesteś tam? Wiem, że jesteś. Nie udawaj. I tak wiem, że siedzisz spokojnie na kanapie i próbujesz mnie zagłuszyć Monster Truckami. Ale twoje wysiłki idą na marne.

Greg? Greg, ty wiesz, że masz syna? Preston. Preston House. Czy to nie brzmi dumnie? Wyobraź sobie jak uśmiecha się do ciebie radośnie. Bo jesteś jego ojcem. Ty, nikt inny.

Nie wiesz nawet co przeżywam! Twój syn umiera, a ty siedzisz i popijasz burbon! Nie sądziłam, że jesteś aż tak bardzo okrutny…

Dałam ci to, czego ona nie mogła dać… I nigdy nie da. Wiesz o tym dobrze. Wiesz, że to będzie twoje jedyne dziecko. Jedyny potomek. A ty chcesz, by zapamiętano cię jako dupka i gnoja…?


Leżał i wsłuchiwał się w jej głos. Kiedyś tak pożądany i oczekiwany, dziś był tylko dźwiękiem. Kolejnym dźwiękiem w wielkiej symfonii jego życia. Ufał, że zdoła zagrać jeszcze trochę, a tu nagle melodia urwała się. Niedokończone requiem… Msza żałobna.
Kiedyś na pewno wstałby i zaczął walczyć o swoje. Co prawda nikt nie podejrzewałby, że jemu może zależeć na KIMŚ. Walczyłby o sprawę. Ale teraz leżał i rozmyślał nad bezmyślnością tego co było. Rozważał wszystkie za i przeciw, obliczał. Jak nigdy. Nie potrafił się zmotywować, by walczyć. O nią i dziecko.
Bał się… Szczęścia? Oparcia? Przywiązania? Radości? Codziennych uśmiechów i ciepłych słów? Chciał, ale nie potrafił! Paraliżował go strach przed nieznanym, ale i przed tym, co mogłoby być prawdziwe, realne. Szczęśliwe.
Wziął kilka tabletek, nie liczył nawet ile, podłożył ręce pod głowę i wpatrywał się w ciemną plamkę na suficie. Po jakimś czasie powieki zaczęły mu ciążyć, jak z ołowiu. Poczuł się lekko i beztrosko. Przypomniał sobie wszystkie dobre chwile i uśmiechnął się. Bo przed oczami stanęła mu ona, oblana nieziemskim blaskiem. Chciał wyciągnąć do niej ręce, ale nie mógł.
Nawet noga przestała go boleć.

Zezwierzęcenie. Człowieczeństwo gdzieś ucieka robiąc miejsce temu, co dawno powinno zostać ukryte. Wstyd i hańba.
Ale to dalej człowiek. Myślący Homo sapiens. Ale dalej nie wyzbył się pierwotnych instynktów.

Ciepło i zrozumienie, czyli coś czego tak bardzo teraz potrzebowała. Nigdy nie zaznała tego z Housem. Sadziła, że można się przyzwyczaić, ale teraz tak bardzo łaknęła oparcia. Ze szpitala wyszła ledwo dwanaście godzin wcześniej. Leki utrzymywały jej stan w równowadze, ale, niestety, nic nie mogło pomóc na jej psychikę.
Leżała na łóżku dokładnie okryta kołdrą. W pokoju panował mrok i idealna cisza, która niemal brzęczała jej w uszach, doprowadzała do szału. Brakowało jej szumu telewizora, stukotu laski i grzechoczących tabletek. Przyciskała ręce do brzucha i masowała go jakby wciąż wierzyła, że za dziewięć miesięcy na świcie naprawdę pojawi się jej dziecko.
Ostatnimi dniami dużo myślała nad tym co się wydarzyło. O Stacy, o dzieciach, o Gregu. Zaczęła powoli wątpić w jego winę. Gdyby tu był, na pewno zarzuciłby jej, ze tak łatwo się łamie, daje za wygraną.
Ale tak bardzo chciała dać mu jeszcze jedną szansę. Pragnęła, by siedział teraz przy niej i trzymał za rękę. Powieki zaczęły opadać. Podłożyła dłoń pod głowę, a drugą położyła na brzuchu. Nie powstrzymywała łez. Nagle poczuła jak łóżko ugina się pod czyimś ciężarem. Odwróciła się z nadzieją.
- House…?
- Ciii… Śpij. I nie myśl już o tym. – Wilson otulił ją kołdrą i przytulił do siebie.

***

Dźwięk, który bezlitośnie zagłuszał jego ostatnie myśli. Powtarza się i powtarza.
Cisza. Wdech i wydech. Słabe, ostatnie. Jak ryba wyciągnięta z wody.
Krzyki. Ktoś… go wołał? Ale to było łatwiejsze. Cichsze. Mniej natrętne. Wyobraził sobie, że jest w szpitalu i to ONA go nawołuje do przychodni.
Ale… To było takie realistyczne…

- House! Cholera jasna, otwórz! – Biła pięściami w drzwi. – Otwórz!
- Nie możesz po prostu wyważyć drzwi?
- Łatwo powiedzieć! Może mi pomożecie?!
Foreman i Chase z całej siły natarli na drzwi. Po chwili znaleźli się w mieszkaniu diagnosty. Oni stali na progu, tylko Alison odważyła się wejść.
- House…? – Chodziła bardzo powoli, by nie przeoczyć żadnego szczegółu. Lampka na telefonie żarzyła się informując o wiadomościach. Stała na środku pokoju i rozglądała się. Nagle odezwała się automatyczna sekretarka co przyprawiło ją o palpitacje serca.

Jeżeli jesteś Cuddy, wciśnij jeden i ściągnij bluzkę. Jeżeli jesteś Wilsonem, wciśnij dwa i zostaw kanapki. Jeżeli jesteś Cameron, Chasem lub Foremanem, wciśnij trzy i lepiej nie pokazuj mi się na oczy. Jeżeli jesteś kimś innym niż wyżej wymienieni, lepiej wybierz inny numer.

Jeżeli myślisz, że Preston będzie czekał ze swoją śmiercią na ciebie, to się przeliczyłeś. Zbierz dupę i przyjeżdżaj, bo twój syn umiera!


Skamieniała słuchając głosu Stacy. Wiedziała, że była zazdrosna o House’a i robiła wszystko, by go zatrzymać przy sobie. Ale nie miała pojęcia, że Greg nie uzna dziecka za swoje, pogardzi nim. Plotki jednak mówiły prawdę… Spojrzała na Roberta i Erica, którzy daliby wszystko, byleby uciec stąd jak najdalej.
Mieszkanie miało niesamowitą atmosferę, niemal mistyczną, a zarazem pospolitą i wulgarną. Na stoliku wciąż stała butelka, wino z wywróconego kieliszka mieszało się na podłodze z krwią. W powietrzu unosił się zapach soli, moczu i stęchlizny. Czas jakby się zatrzymał. Zdawać by się mogło, że zaraz wkroczy tu Cuddy, a House ponownie usiądzie do fortepianu i zażyje ostatni Vicodin. Ale aktorzy tego spektaklu dawno przestali grać. Zrzucili swoje maski i pokazali prawdziwe oblicza, mroczne i niesamowite. Aż ciarki przebiegły jej podlecach. Jeszcze raz rozejrzała się wokół jakby oczekiwała, ze zaraz zza rogu wyskoczy morderca z siekierą czy coś w tym stylu. Tak, znając House’a i jego upodobanie, to mogli spodziewać się wszystkiego. Skierowała swoje kroki do sypialni.
Nie. Mordercy nie było.
Drzwi były uchylone. Cisza. Niezmącona niczym cisza. Żadnym chrapaniem, jękami. Nie tego się spodziewała. Rozczarował ja. Tak, tak, śmiesznie to brzmiało, ale oczekiwała czegoś niesamowitego, kiedy tu wchodziła. W końcu House to House! Ekscentryczny, zrzędliwy, cyniczny samotnik. Pchnęła drzwi. W środku panował mrok. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się, zaczęła krzyczeć.

***
Przychodzą chwile, kiedy coś niespodziewanie się kończy. Nici życia mitologicznych Parek zostają ucięte nożem i zwijają się robiąc miejsce dla czegoś nowego.
Ale tym razem Parki skróciły krótką nić. Niespodziewanie.
Małe płuca pracowały bardzo ciężko. Wszyscy oczekiwali, że to będzie już ostatni oddech. Lecz ku ich zaskoczeniu klatka piersiowa wciąż się unosiła. Pielęgniarki płakały i modliły się, by dobry Bóg skrócił cierpienia tego maleństwa. Preston zaciskał piąstki z bólu, ale chłopczykowi brakowało powietrza, by krzyczeć. Nawet nie płakał, jakby podświadomie wiedział, że nie wzbudzi to żadnego matczynego odruchu w sercu Stacy. Stała i przyciskała pięści. Była jak cezar, który z prawdziwą żądzą krwi obserwuje agonię swojego najlepszego gladiatora. Podnosi dłoń i wysuwa kciuk.
Kciuk opada w dół. Razem w klatką piersiową małego dziecka.



_________________
Potrzebujesz bety? Pisz śmiało na gg:)

PostWysłany: Czw 16:22, 26 Mar 2009
Pinky
Stażysta
Stażysta



Dołączył: 18 Mar 2009
Pochwał: 1

Posty: 150

Miasto: okolice Cze-wy
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Najpierw dwójka dzieci, teraz nie ma już żadnego... Takie jest życie, a Ty, Pinky, świetnie potrafisz to opisywać :wink:



_________________

Następny sezon będzie nasz! Nawet "Marian" nam nie przeszkodzi! :mrgreen:
Gusia - moja Bratnia Dusza :wink: Danielek18 - mój młodszy, zÓy i ironiczny brat :mrgreen:

PostWysłany: Czw 16:34, 26 Mar 2009
zaneta94
Grzanka
Grzanka



Dołączył: 16 Lut 2009
Pochwał: 30

Posty: 11695

Miasto: Dziura zabita dechami :P
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Fik świetny, ale Ty to wiesz :calus:

Sposób w jaki opisujesz uczucia - fenomenalny :brawo:

Cytat:
Czułam zapach krwi. Doprowadzał mnie do szału. Dlaczego nikt nie przyjdzie tego posprzątać?! W moim szpitalu nie ma miejsca na bałagan!
Ale... to nie był mój szpital. Odwróciłam głowę. Leżałam w łóżku, dokładnie przykryta kołdrą. Wenflony w ręce łączyły mnie z kroplówkami. A obok siedział Wilson. Poczciwy, dobry Wilson, zraniony przez moje głupie serce.
Niedawne wydarzenia zaczęły tłoczyć się w moim umyśle jakby chciały zmiażdżyć mi mózg. Niepokój wzrastał, łzy spływały po policzkach.
House. Stacy. I jej monstrualnie wielki brzuch. Z dzieckiem House'a. Żywym, gotowym do przyjścia na świat.
Przypomniałam sobie kołysankę. Zabrzmiała tak żywo... Jak wtedy, kiedy Greg grał ją dla po raz pierwszy. I rozmowę, jaką prowadziliśmy w domu, kiedy przywiózł mnie z lotniska


Rzadko kiedy spotyka się choćby fragmenty pisane w pierwszej osobie - jestem pod ogromnym wrażeniem :wink:

Oczywiście szkoda Cuddy, dziecka, Prestona i House'a (ba nawet szkoda mi Stacy), ale osobiście lubię takie mroczne fiki przesiąknięte uczuciami :housecuddy:

Pozdrawiam Jig.



_________________
Bash in my brain And make me scream with pain Then kick me once again,
And say we'll never part...
I know too well I'm underneath your spell,
So, darling, if you smell Something burning, it's my heart.

PostWysłany: Czw 16:49, 26 Mar 2009
JigSaw
Diabetolog
Diabetolog



Dołączył: 24 Sty 2009
Pochwał: 30

Posty: 1655

Miasto: Miasto Grzechu
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

PART III + EPILOG

Krew. Wszędzie krew. Przez chwilę zastanawiała się, czy całe zdarzenie z Cuddy i Stacy nie odbyło się właśnie tutaj, ale doszła do wniosku, ze na łóżku leży nie kto inny jak House. W końcu to była jego sypialnia. Nie miała pojęcia co tym razem przyszło mu do głowy, a już tym bardziej jak udało mu się osiągnąć taki efekt, ale była pewna na milion procent, że osoba ze zmasakrowaną twarzą to House. Zaczęła krzyczeć. Jeszcze nigdy w życiu tak nie krzyczała. Dziko i rozpaczliwie, jakby obdzierali ją ze skóry. Po chwili pojawili się obok niej Chase i Foreman. Okazało się, ze w odpowiednim momencie, by ją podtrzymać zanim rozbiłaby sobie głowę o podłogę. W pokoju panował mrok, lecz smród wydobywający się z niego sprawił, że Robert pozieleniał na twarzy, a Eric uciekł niosąc nieprzytomną Cameron na rekach.

Nie ważne co się wydarzyło w ostatnich dniach. Bez względu na wszystko musiał dalej pracować w tym szpitalu. Wraz ze zniknięciem Cuddy, House również się nie pojawił. I nikt nie wiedział gdzie się podziewał. Wilson musiał więc dementować wszystkie plotki mówiące o tym, że Greg i Lisa uciekli zostawiając wszystko na głowie Jamesa. By zaspokoić ciekawość swoją i całego szpitala, wysłał zespół do jego domu. Po niedługim czasie przyjechała karetka wioząca House’a w krytycznym stanie, a zaraz za nią samochód z nieprzytomną Cameron, wymiotującym Chasem i niewzruszonym (na pozór) Foremanem.
Jasna cholera… Bomba uderzyła w jego dom czy co?!

~~~~~~
Nie wiedziałem nawet kiedy, a na mojej dłoni już leżała zwielokrotniona dawka. Tak, tabletki zdziałały swoje. Nie bolała mnie już noga.
Kiedy wszelkie bariery puściły, zacząłem swobodnie rozważać za i przeciw. Jeszcze w życiu nie byłem na takim haju. Wróciły wszystkie wspomnienia, naraz poczułem całe upokorzenie, wstyd, strach i niepewność, nienawiść i żądzę mordu. W powietrzu unosił się jej zapach. Może to tylko ja go wymyśliłem, a może naprawdę gdzieś tu był, zmieszany z winem i krwią.
Usłyszałem automatyczną sekretarkę. Tak bardzo chciałem nawrzeszczeć na Stacy, że dzwoniła tu dniem i nocą, ale nawet nie miałem ochoty wstawać.
Preston… Może i jestem jego ojcem. Ale nie czuję z nim żadnego związku. Nie chcę mieć nic wspólnego ze Stacy. Nie poczuwam się do obowiązku opieki nad nim, a już tym bardziej do związania się z nią. Po prostu nie mam na to sił, czasu, ochoty…
Błoga lekkość, rozluźnienie i obraz Lisy przed oczami – to wszystko czego pragnąłem.
Usłyszałem jej głos. Ostry, ale zarazem delikatny i miły dla mojego ucha. Niedokładnie rozumiałem sens słów.
Po chwili dotarło do mnie, że to ona nagrywa się na automatyczną sekretarkę. Nie Stacy, nie akwizytor. ONA.
Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zdeterminowany, by wstać z łóżka. Co prawda przed oczami biegały mi różowe słonie, a ziemia ruszała się, ale gdzieś przez moją zamulona świadomość przebijał się fakt, że niczego bardziej nie pragnę jak porozmawiać z nią. Kiedy wczołgałem się do pokoju, akurat płakała do słuchawki. Nie mogłem się powstrzymać i zacząłem ryczeć ze śmiechu gdy słyszałem jak smarka. Kiedy w końcu przestała, ochłonąłem i ukląkłem przed telefonem. Stolik się ruszał, co mnie wkurzało. Jeździł po pokoju niczym bolid formuły 1. W końcu nie wytrzymałem i na chybił trafił wyciągnąłem rękę. Jest. Udało mi się go złapać. Nie mógł mi uciec. Przyłożyłem ostrożnie słuchawkę do ucha. Cuddy musiała się potwornie zdziwić. A ja palnąłem pierwsze co mi przyszło na myśl:
- Śmieszy mnie twoje smarkanie. - Dopiero potem ugryzłem się w język. Zabolało. Nie śmiała się, nie krzyczała, nie płakała. Pociągnęła nosem, co o mało nie powaliło mnie znowu z nóg i najspokojniej w świecie oświadczyła:
- Poroniłam. – I rozłączyła się.
Słuchawka wypadła z moich rąk. Sens tych słów jeszcze do mnie nie dotarł. Zacząłem się śmiać, a razem ze mną różowy słoń i stolik.
Straciła dziecko. Moje dziecko. Nasze. Łzy paliły mnie pod powiekami. Nie chciałem płakać, ale jakaś część mnie, ta przytomna i racjonalna, zdołała wykrzesać ze mnie ludzkie uczucia.
Nie wiem co było dalej. Pamiętam tylko moje odbicie w lustrze w holu, gdzie skręcałem się ze śmiechu. Z lustra zerkał na mnie czerwony Teletubiś.
~~~~~~


Dźwięk, który bezlitośnie zagłuszał moje ostatnie myśli. Powtarzał się i powtarzał.
Cisza. Wdech i wydech. Słabe, ostatnie. Jak ryba wyciągnięta z wody.
Krzyki. Ktoś… woła? Tak, to ONA go nawołuje do przychodni.
Uśmiechnąłem się szeroko i pomacałem swoją twarz. Trochę piekło. Nie, nawet cholernie piekło. Bolało, szczypało, swędziało. Ale było warto.


Otoczył ją swoim ramieniem. Nie chciał na niej nic wymuszać. Po chwili sama przysunęła się bliżej i odwróciła w jego stronę. Popatrzył w jej oczy ze strachem. Ostrożnie zbliżył swoje usta i zaczął całować jej czoło, powieki, nos, policzki, brodę. Kiedy się odsunął, już czekała z rozchylonymi wargami i zamkniętymi oczami. Pocałował delikatnie jej usta, wstrząsnął nim dreszcz. Była słodka jak wino.
Pocałował ją znowu. I jeszcze raz, mocniej. Nagle Lisa zaczęła płakać. Słone potoki łez spływały po policzkach, zalewając prześcieradło. Przecierała oczy niczym małe dziecko i drżała. Przytulił ją do siebie.
- Co my robimy…?
Przełknął łzy cisnące mu się do oczu. – Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.

Siedziała przy nim dzień i noc. Czuwała nad jego snem, niczym matka. Ocierała pot z czoła, zmieniała opatrunki na twarzy, uspokajała, kiedy miał koszmary. Z samego rana znowu nawiedziły go złe sny. Rzucał się, krzyczał, o mało nie pozrywał szwów.
- Nie daruuuję ci tego… Nie będzie tak! Nie będzie! Nie będzie…
- Ciii… Śpij już.
- Lisa… Gdzie dziecko?
- Jakie dziecko? Śpij.
- Nie ma… Tylko jedno… Tylko ona.
- Jakie dziecko? House?
- Preston.
Cameron przestraszyła się nie na żarty. Zawołała pielęgniarkę, a sama, osłabiona, wyciągnęła telefon i zadzwoniła do Wilsona.

Miała szczęście, że nikt nie przyłapał jej na wykradaniu dziecka z łóżeczka. Własnego dziecka. Boże, dalej nie mogła w to uwierzyć. Niestety była jedną z tych kobiet, które całkowicie nie posiadają instynktu macierzyńskiego.
Bała się go dotknąć, jakby był jakąś jadowitą tarantulą. Stała przed łóżeczkiem tracąc cenne sekundy. W końcu zdecydowała, że najlepiej będzie gdy owinie go w szlafrok i wpakuje do wiklinowego kosza, pozostawionego tu zapewne przez którąś z matek. Opróżniła go, włożyła do środka dziecko i najszybciej jak mogła wyślizgnęła się na dwór co było nie lada wyzwaniem biorąc pod uwagę masę pielęgniarek i pacjentów krążących po korytarzach.

To było jak wyścig rydwanów. Tylko zamiast rydwanu miała starego cadillaca, a za nią ciągnął się sznur policyjnych samochodów. Czyli ktoś musiał się w końcu zorientować, że mają o jedno dziecko mniej.
Nie była dobra w roli cezara. Nie miała tyle sił, by zabić to dziecko. Dziecko Rosemary.
Preston leżał owinięty w szlafrok w wiklinowym koszyku na siedzeniu pasażera. Kwilił cicho, nie miał siły płakać, ale na szczęście płuca radziły sobie z wymianą gazową.
Był śmiertelnie przestraszony. Nie mógł krzyczeć, tylko nerwowo uderzał rączkami o ściany koszyka.
Stacy raz po raz próbowała pogodzić szybką jazdę i analizowaniem swojego planu. Lawirowała między samochodami blokując policjantom drogę. Nie włączyła radia, więc nie mogła wiedzieć, że cały stan śledzi jej ucieczkę. Wszyscy błędnie myśleli, że to jakiś morderca, a nie zdesperowana matka próbująca dotrzeć do ojca swojego dziecka.
Wszystko było jednak z góry skazane na porażkę, ponieważ House leżał w szpitalu z pociętą twarzą, szyją i rękami. Nikt nie wiedział co mu strzeliło do głowy, by dla zwiększenia efektu obłożyć się zepsutą wołowina zalegającą w zamrażalniku. Kiedy Cuddy odeszła, nie miał ochoty by żyć, a co dopiero sprzątać…
Stacy wpadła w pułapkę. Próbując ominąć stragan z warzywami i wielką ciężarówkę skręciła w ciasną uliczkę. Nie wiedziała jednak, że w tym samym czasie wyjeżdżał z niej Wilson próbujący w godzinach szczytu dostać się, tak jak i ona, do House’a.
Wypadek był nieunikniony.

Zahamował zbyt późno. Słyszał jak wołała House’a, który leżał w szpitalu oddalonym od niej o kilka kilometrów.
Paradoksalnie wszyscy teraz go potrzebowali. Faceta, który był cyniczny, zrzędliwy, chamski, niemiły, zamknięty w sobie. Nawet on pragnął znaleźć się teraz w swoim gabinecie i patrzeć, jak dobry, stary Greg wcina jego kanapki.
Uderzenie wstrząsnęło nim. Poczuł jak coś ciepłego spływa mu po policzku. Musiał rozciąć sobie czoło. Wyszedł na ulicę i stanął obok drugiego samochodu. Zobaczył nieprzytomną Stacy opierającą czoło o kierownicę.
I po raz pierwszy w życiu zastanowił się czy ma uratować człowieka.
Usłyszał płacz dziecka i zobaczył jak mały Preston wije się w koszyku. Okrążył samochód, otworzył drzwi i wziął na ręce osławionego syna House’a. Owinął go swoją marynarką i przytulił do piersi.
W PPTH zjawił się kilka godzin później. Od razu skierował swoje kroki do pokoju Grega. Przyjaciel leżał na łóżku. Był całkiem przytomny i niczym niewzruszony oglądał Monster Trucki. James usiadł zmęczony na krześle i patrzył w podłogę.
- Przyszedłeś, żeby zobaczyć jak się czuję? Dziękuję za troskę, ale Cameron czuwa nade mną 24 godziny na dobę.
- Stacy uciekła z twoim synem ze szpitala.
- To nie mój syn.
- Teraz tak. Stacy umarła w drodze do szpitala. – Wilson otarł pot z czoła i wyszedł.

Stacy umarła w drodze do szpitala.
To było jak muzyka dla jego uszu.
Wstał i nie zważając na wenflony oplatające całe jego ciało wyszedł na korytarz.

Wilson wchodził po schodach bardzo powoli. Kiedy stanął pod obskurnymi drzwiami, wyciągnął klucz i wszedł do środka. Cuddy niemal natychmiast pojawiła się w przedpokoju, zaniepokojona i przestraszona.
- Dlaczego tak długo?
- Stacy nie żyje. Mieliśmy wypadek.
- Wy… To dlaczego… Tobie nic nie jest, a ona mrozi się teraz w kostnicy?
- Ktoś zażartował, że to Opatrzność czuwała mad tym, by jak najszybciej zeszła z tego świata. – Podszedł do Lisy i przytulił ją.


Otępiały po lekach, obolały i zdeterminowany skierował się do gabinetu Wilsona. Wczorajsza próba ucieczki została udaremniona przez jego zespół. Dlatego postanowił wyjść stąd legalnie, by nikt się nie przyczepił.
- Chcę się wypisać.
James popatrzył na niego beznamiętnie i wrócił do swoich papierów. – Nie mam upoważnienia.
- Cholera, to pewne, że masz! Ostatnią osobą, z którą widziano Cuddy byłeś ty, a nie jestem w stanie uwierzyć, że zostawiłaby szpital bez opieki!
- Nie wypiszę Cię.
- Dlaczego?
- Bo jesteś na lekach, które obniżają twoją zdolność samodzielnego myślenia, otępiają cię! Nie wiadomo więc co mógłbyś wymyślić. Wybij to sobie z głowy.
- Wiesz dobrze, że mam takie prawo.
- A od kiedy to przestrzegasz prawa, House? – Wilson był zdenerwowany.
- Trudno. I tak stąd wyjdę. – Greg rozsiadł się wygodnie na sofie i kręcił młynka palcami.
- Nie pozwolę ci na to.
- Nie musisz mnie pilnować, jestem dorosły! – Krzyknął House z udawanym oburzeniem.
- Jesteś. Ale muszę chronić przed tobą innych ludzi.
- Jimmi, ty masz w ogóle pojęcie co się stanie kiedy stąd ucieknę?
- House…
- Zaprawdę powiadam wam, to będzie płacz i zgrzytanie zębów! – Stanął na środku gabinetu i wzniósł ręce do góry. Wilson westchnął i wyciągnął jego kartę spod stosu papierów. – Dokąd się udasz?
- Na Galapagos. Adoptowałem małe żółwiątka. One też potrzebują uczuć! – Popatrzył na Jamesa z wyrzutem i wyszedł na korytarz, a stamtąd do swojego gabinetu. Wyciągnął z szafki ubrania niczym królika z kapelusza i przebrał się. Spakował do pudełka parę płyt, czerwony kubek oraz piłkę i zjechał windą do holu. Wyszedł na zewnątrz. Wciągnął do płuc świeże powietrze, potarł nos i zamówił taksówkę. Postanowił zawierzyć krążącym po szpitalu plotkom.


Maleństwo było spokojne, śpiące i najedzone. Zacisnęło rączki w piąstki i przyciskało je do buzi. Stała w szlafroku na środku pokoju i kołysała niemowlę. Łagodne światło oświetlało ją nadając jej spokojny, miękki wygląd.
Właśnie w takiej pozie zastał ją House. Starał się poruszać najciszej jak tylko mógł. Nie był pewny czy trafił pod dobry adres. Lecz kiedy stanął w drzwiach, był pewny, że to ona, nikt inny. Nie miał pojęcia jak zacząć rozmowę. W głowie miał kompletną pustkę, jej widok odebrał mu mowę. Zaczęła nucić jakąś kołysankę. Greg westchnął.
- Cuddy… - Jego szept przeciął zatęchłe powietrze jak nóż i trafił ją prosto w serce. Gdyby nie dziecko to na pewno opadłyby jej ręce. Dosłownie.
- House! Co ty tu…
- Przyszedłem się z tobą zobaczyć.
Lisa popatrzyła na niego. W jej oczach zalśniły łzy. Położyła dziecko do łóżeczka, a sama usiadła na kanapie krzyżując ręce.
- Słyszałam o Stacy. Tak mi…
- Nie powinno Ci być przykro. Nie tobie. – Chciał usiąść obok, ale odsunęła się.
- Masz syna.
- Wiem.
- I co zrobisz z tym fantem?
- Myślałem, że może moglibyśmy…
- Moglibyśmy co? – Była zdenerwowana. – Wychować je? House… Po tym co przeszłam… Po tym co ty… Nie, po tym co WY mi zrobiliście…
- Myślisz, że to ukartowałem?! Nie, ja nie chciałem, by to wszystko tak się skończyło! – Stanął tuż przed nią górując nad nią wzrostem i pewnością siebie. – Nie wiedziałem, że Stacy jest chora psychicznie!
- To dlaczego jej wtedy nie wyrzuciłeś, co? – Nie mogła już dłużej powstrzymywać łez. – Dlaczego nie zamknąłeś przed nią drzwi?!
- Bo była w ciąży.
- Ja też! – Wstała i zacisnęła ręce w pięści. – Byłam w ciąży z tobą! A ty nagle zacząłeś się przejmować dzieckiem, które prawdopodobnie nie jest twoje?! Co się z tobą do cholery dzieje?! Czy ty naprawdę chciałeś zniszczyć mi życie?! - Patrzyła na niego ze wściekłością.


Był zagubiony i bezbronny. Nie wiedział co ma jej odpowiedzieć. Nie wiedział dlaczego ją zostawił samą kiedy tak bardzo potrzebowała jego pomocy.
Chciał, bardzo chciał, by było tak jak dawniej. I nagle przypomniały mu się własne słowa jakie skierował do niej gdy przywiózł ją z lotniska.
Musisz być gotowa na to, że kiedyś te walizki znów wylądują w twoim mieszkaniu. Życie ze mną nie jest łatwe. To będzie epizod pełen łez, paradoksów, niesnasek. Dlatego zapamiętaj tę piosenkę. Ona będzie oznaczać koniec.
Popatrzył na nią. Była piękna kiedy się złościła. Podniósł dłoń i otarł jej łzy.
- Nie ma dla mnie następnej szansy. Wiem o tym dobrze. – Chłonął ją całą, pragnął zapamiętać jej obraz. - Bo zraniłem kobietę, którą kochałem. Muszę wypić naważone piwo. – Podszedł do łóżeczka i wyciągnął z niego swojego syna.
- House… Co ty robisz? – Podbiegła do niego i wyciągnęła ręce po małego Prestona. – Czy ty za wszelką cenę pragniesz zrobić mi na złość?! Czy ty nie rozumiesz, że to dziecko potrzebuje opieki i miłości? A ty robisz to tylko dlatego, by odegrać się… Nie wiem nawet na kim! – Była zrozpaczona.
- Wpuściłem Stacy do naszego domu. Pozwoliłem, by zburzyła to co było między nami. To było coś bardzo kruchego. Coś… - Spuścił głowę. – Czego nigdy nie powinniśmy byli budować. – Nie mógł uwierzyć, że to powiedział. Pragnął odgryźć sobie język, cofnąć te słowa. Ale duma mu na to nie pozwalała. - I muszę za to odpokutować.
- House…
- To nie jest twoje dziecko.
- Twoje także nie. Oddaj mi Prestona.
- Nie mogę.
Patrzyła na maleńkie zawiniątko ukryte w jego ramionach. Poczuła kompletną pustkę i zagubienie. - I co teraz… Znikniesz z mojego życia? Na zawsze i całkowicie?
Popatrzył na nią pełen rozpaczy i rozgoryczenia. Nie miał już siły ani odwagi, by dalej ciągnąć to przedstawienie. – Tak.
- Nie wierzę ci.
- Tak jak wszyscy. – Odwrócił się plecami do niej.


To nie może być prawda…
Cuddy stała na środku pokoju z opuszczonymi rękami i analizowała wszystkie słowa bardzo dokładnie. Może czymś go uraziła? Może nie miała odwagi, by wykonać krok naprzód? Może za bardzo się zaangażowała?
- House… - W panice szukała odpowiednich słów, by jakoś zaradzić tej sytuacji. – Błagam…
Spojrzał na nią swoim przenikliwym wzrokiem. Mogłaby przysiąc, ze widziała w jego oczach łzy.
Wyszedł. By już nigdy się nie pojawić. Wyszedł ze swoim synem na rękach, który płakał ze strachu i bólu. Zostawił po sobie puste opakowanie po Vicodinie i sarkastyczny uśmiech utrwalony na jedynym swoim zdjęciu.


EPILOG

Nikt nawet nie podejrzewałby go o to, że właśnie wraca z pogrzebu ojca. Jego śmierć wywarła na nim wrażenie, ale nie mógł opuścić ważnego egzaminu. Starał się przyspieszyć.
Wpadł do sali z kilkuminutowym opóźnieniem i usiadł na swoim miejscu. Dopiero po chwili zauważył, że coś jest nie tak. Nie było profesora Jacobiego. Studenci byli podekscytowani. Z ust do ust niosła się wieść, że egzamin został odwołany, ponieważ profesor zachorował.
Na samym środku sali stał mężczyzna ubrany w idealnie skrojony garnitur. Szpakowate włosy tylko dodawały mu uroku. Młode studentki patrzyły po sobie z zachwytem. Kiedy się odezwał, wszyscy zamilkli. Głos miał niski i donośny.
- Nie przyszedłem tu z własnej woli. Zmuszono mnie, bym zajął się wami przez dwa tygodnie dopóki profesor Jacobi nie wydobrzeje. Ale w moim mniemaniu starcowi zostało mało czasu, więc chyba będę zmuszony sprawować nad wami pieczę do końca tych sześcioletnich studiów. Pan… – wskazał na chłopaka, który spóźnił się na zajęcia. – Jak się pan nazywa?
- John Wilson.
- Nie toleruję niezdyscyplinowania. Proszę opuścić moją salę. – Wskazał drzwi.
- Miałem pogrzeb ojca.
- Nie obchodzi mnie kogo grzebałeś. Oczekuję Cię w moim gabinecie po zajęciach.
Chłopak zabrał swoje rzeczy i wyszedł.

Gabinet był schludny, mały i nad wyraz nowoczesny. Wieża stereo stała obok pokaźnej kolekcji płyt, na biurku stał laptop, na stoliku pod oknem leżały książki i jakieś urządzenia. Profesor siedział w fotelu i bębnił palcami o blat biurka.
- Oczekuję, że następnym razem nie spóźnisz się. Bez względu na to czy będziesz grzebał matkę, psa czy tasiemca.
- Ja również mam taką nadzieję.
- Jak się nazywał twój ojciec?
- Doktor James Wilson. – Student patrzył w okno. - Zmarł na raka.
Profesor spojrzał na niego uważnie. – Gdzie został pochowany?
- Przy St. Ivory Avenue, na tamtejszym cmentarzu.
Mężczyzna pokiwał głową. - Możesz już iść. Tylko nie spóźnij się jutro.

Cmentarz był mały i zadbany. Grób Jamesa Wilsona stał nieco na uboczy pod rozłożystą jabłonią okrytą o tej porze roku bujnym kwieciem.
Szedł powoli ścieżką z białą różą w ręku. Stanął nad marmurową płytą i rzucił na nią kwiatka. Nie wiedział ile czasu upłynęło zanim ktoś położył dłoń na jego ramieniu.
- Profesorze?
Odwrócił się i spojrzał na Johna Wilsona. Nie był sam. Parę kroków za nim stała niska kobieta ubrana w czarny kostium, z woalką na głowie. Westchnął i spojrzał prosto w jej oczy.
- House… - Kobieta wyciągnęła ręce i podeszła bliżej. Objął ją mocno i ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi zalewając ją łzami.

Fortepian był taki jak dawniej. Nie miał pojęcia skąd wziął się w ich domu. Na kominku stały w rzędzie fotografie przedstawiające szczęśliwy rozwój małego Johna. House oglądał każdą z nich bardzo dokładnie. I zawsze spoglądał w oczy małego chłopca siedzącego w ramionach Lisy lub Jamesa. Odwrócił się i popatrzył na nią. Czas dał o sobie znać, ale dla niego wciąż była piękna i seksowna. Usiadł obok niej i wziął za rękę.
- Jak dobrze, że wróciłeś.
- Nie zdążyłem się z nim pożegnać. Ani prosić o wybaczenie.
- Wybaczył ci już dawno. Przypuszczam, że już wtedy, kiedy opuściłeś moje mieszkanie z Prestonem na rękach. – Popatrzyła na niego odkładając woalkę na stolik. – A jak…
- Ma się dobrze. Przynajmniej tak było pół roku temu.
- Pół…
- Nie utrzymujemy ze sobą trwałego kontaktu. Wiem, że masz do niego sentyment.
- A ty byś nie miał…?
- Niestety nie. Nie wiem jakim cudem, ale Stacy zdołała wpłynąć na jego psychikę. Wystarczy mi kartka na święta i zdjęcie jego żony. Naprawdę jest świetna.
- Greg… Nic się nie zmieniłeś. - Popatrzyła mu głęboko w oczy. – Byłeś, jesteś i będziesz głupcem.
- Wielkim głupcem. - Pocałował ją w policzek i usiadł przy fortepianie. Palce spoczęły na dobrze znanych klawiszach jak człowiek po dniu ciężkiej pracy w swoim ciepłym łóżku. Zaczęły taniec. Popłynęła ta sama melodia, którą pożegnał swoją ukochaną kilkanaście lat temu: melancholijna, smutna, piękna. Kiedy skończył, usiadła przy nim i wzięła jego twarz w swoje ręce.
- To piosenka na pożegnanie. – Jego niebieskie oczy były zamglone.
- Zapamiętałam ją bardzo dobrze.



PostWysłany: Sob 15:30, 28 Mar 2009
Pinky
Stażysta
Stażysta



Dołączył: 18 Mar 2009
Pochwał: 1

Posty: 150

Miasto: okolice Cze-wy
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

No i się rozryczałam :cry: Pinky, pięknie :wink:



_________________

Następny sezon będzie nasz! Nawet "Marian" nam nie przeszkodzi! :mrgreen:
Gusia - moja Bratnia Dusza :wink: Danielek18 - mój młodszy, zÓy i ironiczny brat :mrgreen:

PostWysłany: Nie 11:40, 29 Mar 2009
zaneta94
Grzanka
Grzanka



Dołączył: 16 Lut 2009
Pochwał: 30

Posty: 11695

Miasto: Dziura zabita dechami :P
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Uwielbiam ten fik...
Jest taki smutny... i taki piękny :D



_________________
"Inteligentni ludzie często zmuszeni są do picia, by bezkonfliktowo spędzić czas z idiotami."

PostWysłany: Nie 16:31, 29 Mar 2009
Pikaola
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 09 Sty 2009

Posty: 72

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

ten fik jest inny niz pozostałe na swój sposób bardzo wyjatkowy



_________________

PostWysłany: Nie 19:32, 10 Maj 2009
janeczka85
Stomatolog
Stomatolog



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 1
Ostrzeżeń: 1

Posty: 576

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

A mnie to chyba przerasta. Nie rozumiem cłkiem sporo rzeczy. Chyba musz na spokjnie jeszce raz przeczytać.



_________________

"Rise and rise again until lambs become lions"

PostWysłany: Nie 20:28, 10 Maj 2009
matrixa1
Dermatolog
Dermatolog



Dołączył: 21 Lut 2009
Pochwał: 6

Posty: 942

Miasto: Legionowo
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

zgadzam się z janeczka :D na swój sposób wyjątkowy :)



_________________
Aby coś docenić trzeba to stracić...


Baner & Avek by Ewel
_________________

PostWysłany: Pon 5:38, 11 Maj 2009
Arystokratka
Lekarz rodzinny
Lekarz rodzinny



Dołączył: 28 Gru 2008

Posty: 335

Miasto: Międzyrzec Podl.
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

zaje fajne

Smutne i romantyczne a zarazem przygnębiające :):) Bardzo mi sie podobalo :):) szacun i pozdro :)):) :*:*



PostWysłany: Pon 17:14, 10 Sie 2009
xXcuddyXx
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 04 Sie 2009

Posty: 11

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Szczerze tak średnio mi się podoba, nie wiem może go trochę nie rozumiem... ?!
Jak dla mnie strasznie zagmatfane, dużo nowych okoliczności w jednym zdaniu, ciężko się przyswaja. Ale gratuluję pomysłu.



_________________

PostWysłany: Wto 17:48, 01 Gru 2009
Ugabuga
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 10 Lis 2009
Pochwał: 1

Posty: 93

Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Mapa użytkowników | Mapa tematów
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Czas generowania strony 0.07557 sekund, Zapytań SQL: 15