Trzy strony medalu - odsłona pierwsza

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Wiadomość Autor

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Trzy strony medalu - odsłona pierwsza

Cytat:
Pierwszego posta zacznę mam nadzieję miło dla waszych Huddzinkowych serc. To pierwsza część z trzech, która została dość ciepło przyjęta na drugim forum. Mam nadzieję, że Wam również się spodoba.

Od autorki: Długi tekst pochyłą czcionką jest wspomnieniem, krótkie teksty są... można powiedzieć rozmowami z Bogiem.


Z dedykacją dla T., dzięki której mogłam zachować nicka i powrócić tutaj. :przytul:






„Jak inni uważnie patrzę
umierającym w twarze
aby w nich dojrzeć
swój strach”

M.C. A.






TRZY STRONY MEDALU – odsłona pierwsza.




Łóżko.


Bez baldachimu. Bez miękkiej, atłasowej pościeli. Niewyposażone w wodny materac, ani w hypoalergiczną kołdrę. Nie różowe, nawet nie błękitne. Nigdy niewidzące dziewczyny, chowającej w fałdach kołdry wszystkie swoje smutki. Niebędące świadkiem pierwszych złamanych serc. Niechłonące łez lepiej, niż najdroższa chusteczka firmy velvet.

Nie polowe. Bez materaca z wystającymi sprężynami. Niestojące w obskurnym namiocie, gdzieś na końcu świata. Nieprzesiąknięte zapachem starego potu, nieposiadające kolekcji wszystkich rodzajów roztocza, pod wymiętym prześcieradłem. Uwolnione od tęgiego, męskiego ciała, bezwiednie spoczywającego na pościeli, śmierdzącej stęchlizną.

Nie dwuosobowe. Bez szerokiej poręczy i wyszytych na poduszkach delikatnych kwiatów. Niemieszczące pary kochanków, spajających swoje rozgrzane ciała w miłosnym uścisku. Bez miękkich jak chmury poduszek, pachnących rozkoszą. Niestojące na dębowych deskach przytulnej sypialni. Bez rozrzuconej słonecznym porankiem pościeli, w nieładzie okrywającej nagie ciała, oświetlone wiązanką światła.


Łóżko szpitalne.
Świadek niejednej śmierci, niejednych narodzin



***


Świtało.
Pierwsze dopiero, co obudzone promyki światła, rozpoczynały właśnie morderczą gonitwę w kierunku burych chmur. Poganiane, co sił w drobnych, świetlistych nóżkach pokonywały kolejne metry wędrówki ku ziemi. Dysząc z wysiłku, przebijały ścianę obłoków kłębiących się nad zaspanym New Jersey. Rozdmuchiwały desperacko zasłonę, by przedostać się jak najprędzej na jej drugą stronę. W końcu, umęczone, lecz zwycięskie mogły znów przyspieszyć. Coraz szybciej i szybciej. Z zawrotną prędkością pokonywały każdy milimetr trasy, by w końcu wpaść do przestronnego pokoju.
Bezszelestnie przechodząc przez idealnie wypolerowaną szybę, natrętnie oświetlały wszystkie powierzchnie sali numer 261. Tańczyły na błyszczących, białych taflach ceramiki położonej na podłodze. Odbijały się od niej delikatnie i chichocząc bezgłośnie wpadały na ściany. Ledwo widoczne, prawie niedosłyszalne. Wariackie skoki i przewroty, prezentowane tak dumnie, z każdą chwilą nasilały się, by oświetlać coraz większe obszary owianego złocistym blaskiem pokoju.
Złota kurtyna została spuszczona.
Promienie słońca zawładnęły przestronnym wnętrzem.



Pośród tych magicznych promieni i woali światła, wyróżniała się jedna postać.
Siedząca w głębokim fotelu, z nisko spuszczoną głową. Z oczami błądzącymi po posadzce, rękami zastygłymi w geście bezradności. Spowita w ciemne ubranie niepierwszej świeżości. Pochylona i wygięta niczym kot, do przodu i w dół. Ciężko oddychająca, jakby trudność sprawiało jej samo nabieranie powietrza.
Ta postać nie należała do świetlistego kręgu, wytworzonego przez promienie.
Ta postać była spowita w mrok. Okalał ją, niczym najsubtelniejszy, a zarazem najbardziej gwałtowny kochanek. Porywał całą, począwszy od butów i szczupłych kostek, na oczach pełnych rezygnacji kończąc. Unosił nad nią obłok smutku. Rozpościerał ramiona nad całą sylwetką, tworząc niewidzialną zasłonę, nie do przebycia przez złociste światło.

Gregory House nie należał do świetlistej rzeczywistości.
Nie dziś.


***


Zimne, grudniowe powietrze smagało szczupłe policzki, muśnięte delikatnie warstewką różu. Wiatr przebiegał między precyzyjnie umalowanymi rzęsami, chroniącymi powieki przed chłodem. Stuk obcasów niósł się wraz z mocnymi podmuchami powietrza, przez całą ulicę.
Był wieczór.
Temperatura spadała w zastraszającym tempie, wskazując na razie kilka stopni poniżej zera. Niewiele osób zapuszczało się na ulice, wybierając wieczór w domu, przed telewizorem albo ze szklanką fikuśnego trunku w pobliskim barze.
Lisa Cuddy nie należała do tego grona szczęśliwców. A może… Może to właśnie ona była tego wieczoru szczęściarą?

Przez próg przeszła dumnie, z uniesioną wysoko głową.
Pierwsze dwa schodki pokonała pewnie, bez cienia strachu.
Na kolejne trzy weszła nieco wolniej.
Na szóstym zatrzymała się, by spuścić głowę.
Pokonując ostatni, wzięła głęboki oddech.

Stała teraz przed ciemnozielonymi drzwiami, a cała pewność siebie, z którą tu przychodziła uleciała z niej, niczym delikatny aromat kawy, po pierwszym otworzeniu pudełka.

Przez drzwi przebijały się donośne dźwięki pianina. Leniwe, rozchodzące się powoli po każdym zakamarku klatki schodowej. Ukazywały brutalnie obecność Jego w tym domu.
Wcale nie chciała tam wchodzić. Stawić czoła wszystkim wątpliwościom, które zadomowiły się już na dobre w jej sercu. Nie chciała skonfrontować się z prawdą, którą on niewątpliwie byłby w stanie rzucić jej prosto w oczy. Perspektywa pozbycia się złudzeń i skoczenia na głęboką wodę, paraliżowała całe jej ciało, pozbawiając racjonalnego myślenia i zabierając oddech.
A mimo to nacisnęła delikatnie klamkę.


Siedział tyłem do niej.
Poruszał się delikatnie w rytm granego przez siebie utworu.

Noga, oparta na prawym pedale pianina, przedłużała życie wybranym dźwiękom. Szczupłe palce, biegały po klawiaturze, wprawiając struny w drganie. Kość słoniowa, tak misternie wyżłobiona na każdym klawiszu, delikatnie łaskotała jego palce. Uszczerbiona przy górnym D, poszarzała w całej okolicy dolnego F-moll. Niedoskonałość, zapisana w jego pamięci od najmłodszych lat życia, wyznaczała ścieżkę palcom, błądzącym po plątaninie klawiszy.

Podeszła do niego bardzo cicho. Nachyliła się powoli.


Pochłonięty muzyką, nie słyszał delikatnego skrzypienia podłogi pod naporem kobiecych stóp.
Poczuł tylko delikatną woń perfum, pieszczącą nozdrza. Powietrze połaskotało delikatnie kark, wywołując gęsią skórkę na całej jego skórze.
Nie musiał się odwracać. Doskonale wiedział, kto stoi z rękami opartymi o jego krzesło.


Strach ją paraliżował. Znów.
Wchodził w najgłębsze obszary podświadomości, spłycając oddech.


Dotknęła wargami jego skóry.
Zadrżał.

Ponowiła pieszczotę, czując jak jego mięśnie naprężają się pod wpływem jej delikatnych ust. Podniosła rękę, przejeżdżając powoli po jego tułowiu, wygiętym lekko do tyłu. Uniosła dłoń do policzka. Dotknęła opuszkiem palca zarośniętej skóry, obracając jego twarz w swoim kierunku.
- Lisa… - jedno ciche słowo zagubiło się pod lekkim naporem palca na jego wargach.
Popatrzyła w jego oczy. Utonęła w niezgłębionych przez nikogo zastępach emocji, ukrytych głęboko w ciemnym więzieniu źrenic. Zaskoczenie, chowające się przy ciemnej obwódce oka. Pożądanie, maskujące się pod niebieską osłoną tęczówki.

Sięgnął dłońmi do jej twarzy, odgarniając z oczu kosmyk kręconych włosów. Zbliżył twarz do jej rozwartych w niemym oczekiwaniu warg.
Smakowała tak cudownie. Nie potrafił się opamiętać.

Z każdą sekundą, zagłębiali się w pocałunku jeszcze bardziej. Z każdym westchnieniem, lekkim muśnięciem dłoni, z każdą pieszczotą języka zatapiali się w sobie z coraz większą siłą. Chłonęli każdą cząstkę siebie.

Sięgnął do jej tali i przyciągnął delikatnie do siebie. Czuł jak siada mu na kolanach, rozszerzając nogi, wyginając tułów do tyłu. Wszystkie hamulce, jakie jeszcze posiadał puściły. Nerwowo, jakby całe podniecenie skierowało się ku dłoniom, rozpinał guziki jej bluzki. Czuł jak jej szczupła dłoń zbliża się do jego koszuli. Pamiętał, jak w zachwycie podziwiał jej ciało, prężące się przed nim. Czuł jej słodki smak, gdy ustami znaczył ścieżki na jej skórze. Coraz niżej przesuwał gorący język.

Wzięła jego twarz w dłonie. Dyszał ciężko. W jego oczach błąkały się iskry pożądania, tak cudownie współgrające z gorącymi rumieńcami na policzkach. Chciała mu powiedzieć. Tu i teraz, jak jeszcze nigdy w życiu. Ale nie była w stanie wydusić z siebie słowa, czując ręce obejmujące ją w tali.
Złożyła na jego ustach czuły pocałunek.




Ranek, owiany mroźnym wiatrem, natrętnie budził dwoje kochanków. Złączeni w miłosnym uścisku, nie mieli najmniejszej ochoty by cokolwiek wyrywało ich z objęć Morfeusza. Powieka kobiety drgnęła, ciało mężczyzny poruszyło się nieznacznie.
Lisa Cuddy, wtulona w kogoś, z kim niebezpiecznie było przebywać w jednym pomieszczeniu, a co dopiero łóżku, niepewnie wracała do rzeczywistości. Wszystkie wczorajsze niepewności, cały strach, wróciły z dwukrotnie większą siłą.
I pomyśleć, że wystarczyło jedno krótkie spojrzenie niebieskich oczu, by cała niepewność uleciała z niej nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Teraz wiedziała gdzie jest…



***


Gęstość powietrza przeszył donośny odgłos.
Sekundy na zegarze zaczęły się cofać.
Świat pękł na pół.



***


Chciałam żyć…
Nie zawsze mogę ci dać to, czego pragniesz Liso…


***


Czasem śmierć ma kolor zielony.
Ale nie zielony jak pierwsza skoszona na wiosnę trawa, błyszcząca feerią barw w miedzianym, popołudniowym słońcu. Nie zielona jak absynt, oblewający leniwie, grube ścianki szklanej butelki.

Ta śmierć zakrada się, niezauważalnie zaciskając swoje palce pianisty na zimnym metalu klamki. Otwiera drzwi cicho, lecz zdecydowanie. Kołysząc się lekko, podchodzi do sterylnie czystego łóżka i kładzie swoje zmarznięte na kość ręce na starannie wykrochmalonym prześcieradle. Wydobywa z nas spazmatyczne jęki, wprawiające wzrok, żołądek oraz mózg w dziki kołowrót. Śmierć błyszcząca, pachnąca lizolem.
Poparta cichym akompaniamentem pisku, wydawanego przez szpitalną maszynę. Śmierć koloru fluorescencyjnie zielonego, jak śmiesznie płaska linia na ekranie szpitalnego elektrokardiogramu.


***


W lustrze odbijał się mężczyzna. Z zapuchniętymi oczami, zapadłymi policzkami, trzydniowym zarostem. Spoglądał nieprzytomnie przed siebie, błądząc wzrokiem po niewyraźnych kształtach odbijających się od gładkiej, lśniącej tafli.
I nagle jego twarz rozpadła się na miliony kawałków. Poorana bruzdami, nie ukazywała już człowieka, lecz zwierzę.

Krew uchodziła strumieniem z zaciśniętej pięści.
Niemy okrzyk bólu rozdarł serce mężczyzny.
Kawałki rozbitego zwierciadła rzucały na jego nieruchomą twarz promienie zachodzącego słońca.


***


Nigdy nawet nie powiedziałem, że Ją kocham…
Nie musiałeś Gregory. Ona to wie…



***



Autor postu otrzymał pochwałę.

PostWysłany: Pon 14:00, 25 Maj 2009
ECC
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 25 Maj 2009
Pochwał: 1

Posty: 2

Miasto: Wrocław
Powrót do góry




Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

twój fik wytwarza u mnie pozytywne emocje bede uwaznie śledzić dalsze twoje prace.Mam nadzieje ze niepostaniesz na tym jednym , zniecierpliwoscią czekam na kolejne fiki pozdrawiam



_________________

PostWysłany: Pon 16:32, 25 Maj 2009
janeczka85
Stomatolog
Stomatolog



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 1
Ostrzeżeń: 1

Posty: 576

Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Mapa użytkowników | Mapa tematów
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Czas generowania strony 0.03957 sekund, Zapytań SQL: 15