Spes Ultima Moritur
Miałam to wkleić wczoraj, niestety mój komputer się zbuntował po czwartej próbie. Ale wreszcie mi się udało, pozostaje mi tylko życzyć miłego czytania. :)
„Zgaś moje oczy: ja Cię widzieć mogę,
Uszy zatrzaśnij: ja Ciebie usłyszę -
I ja do Ciebie bez nóg znajdę drogę
I bez ust krzyk mój cisnę w Twoją ciszę.
Ręce mi odrąb, a ja Cię pochwycę,
Ja Cię pochwycę sercem jak ramieniem,
Zawrzyj mi serce: mózgiem Cię zdobędę,
A skoro mózg mi wypalisz płomieniem,
Ja na krwi mojej Ciebie nosić będę.”
Akurat-Zgaś moje oczy
SPES ULTIMA MORITUR *
Wszedł.
Ciężkim krokiem, powoli. Podpierając się z wysiłkiem o laskę, stukając twardymi podeszwami butów o wypolerowaną podłogę holu. Marszcząc lekko brwi, wykrzywiając twarz w ledwo zauważalnym grymasie bólu. Bez aplauzu. Bez cichych szeptów przekazywanych z jednego ciekawskiego ucha do drugiego. Bez spojrzeń spod szeroko otwartych powiek, bez pomruku zaskoczenia wędrującego między ustami zgromadzonych w pomieszczeniu ludzi. Po prostu wszedł – naparł na oszklone drzwi, pchnął je i przekroczył próg szpitala. Tak, jakby robił to, co dzień. Pewnie, zdecydowanie. Tak, jakby nigdy nie miał prawie dziewięciomiesięcznej przerwy w tym porannym rytuale.
Wszedł.
A jej serce pękło na pół.
Ich spojrzenia się spotkały.
Dwie pary źrenic, cztery jasne tęczówki. Poddane magnetycznej sile przyciągania, tak brutalnie pchającej je w kierunku tej drugiej, wyczekiwanej pary oczu, uległy, wędrując teraz w labiryncie emocji skrytych w otchłani kolorów i blasków.
Jego spojrzenie pełne niepewności. Mieszanki wyczekiwania i strachu, jaka nie co dzień gościła w wygodnym fotelu jago błękitnych oczu. Spojrzenie przeszywające na przestrzał każdy milimetr jej ciała, wypalające bolesne dziury w skórze, potokiem żrącej niecierpliwości.
Jej spojrzenie pełne niedowierzania. Przepełnione strachem, zmuszającym zimnymi palcami powieki, by jeszcze szerzej rozwarły się. Spojrzenie człowieka sparaliżowanego jadem trwogi, który powoli rozlewa się, po delikatnych naczyniach krwionośnych spojówek.
I nagle ta subtelna a zarazem tak brutalna więź została przerwana. Jednym zwinnym obrotem, jednym mrugnięciem powieki. Jednym krokiem, pośpiesznie wykonanym w kierunku windy.
***
Pierwsze piętro.
Kobieta, trzymając za rękę lekko szamoczące się dziecko, wyszła na korytarz, poprawiając nerwowymi ruchami włosy.
Drugie piętro.
Staruszek w lnianych spodniach chrząknął lekko. Mężczyzna około dwudziestki wyciągnął z kieszeni telefon i opuścił windę.
Trzecie piętro.
Dziewczyna w rudych lokach, podpierając się na kuli, weszła i uśmiechnęła się nieśmiało. Staruszek wyszedł mrucząc niezrozumiałe słowa pożegnania.
Czwarte piętro.
Nastolatka wyszła, zostawiając po sobie lekko słodkawą woń perfum.
Piąte piętro.
Jedna łza szybko wymknęła się z więzienia powiek Lisy Cuddy.
***
Otworzył drzwi.
Przed oczami miał tylko schody. Długie, szare. Nie wiedział ile ich było, nawet nie chciał tego wiedzieć. Mógłby stanąć, policzyć je. Ale był pewny, że jeśli to zrobi, nie odważy się wejść na pierwszy z nich. Potem na kolejny. A w końcu musiał. Przecież ta droga prowadziła na szczyt!
Uniósł stopę. Postawił ją na pierwszym stopniu. Przeniósł ciężar ciała na chorą nogę i zawył z cierpienia. Przeszywający impuls bólu przebiegł z zawrotnym tempem przez jego ciało, pustosząc i mordując komórki, miotające się w chaotycznym tańcu agonii. Mimo gehenny, jaką przeżywał przy tym, zdawałoby się prostym ruchu, zacisnął zęby i pokonał pierwszy z kilkudziesięciu schodków. Oparł rękę na zimnej poręczy, zaciskając palce na chropowatej powierzchni metalu. Napiął mięśnie i pomógł sobie pokonać kolejny stopień. Powoli. Bardzo powoli. Jego noga powędrowała na bryłę betonu, nie zważając na protesty całego organizmu. Spadła ciężko na podłoże, odmawiając posłuszeństwa. Mimo to, naprężył ją i pomagając sobie ręką pokonał wreszcie drugi schodek. Zatrzymał się, by na chwilę ulżyć nadwerężonym mięśniom uda. A potem, jęcząc cicho z bólu zrobił to po raz kolejny. I jeszcze raz.
Wiedział, czemu to robi. Nie dlatego, że był jakimś cholernym masochistą. Nie dlatego, że winda nie działała. To była jego ostatnia prosta. Na szczyt.
Przez ostatnie dni umierał. Codziennie od nowa. Z każdym blaskiem promieni słonecznych w jego małym pokoju, z każdym porannym szczękiem kluczy pielęgniarza w zamku szpitalnym drzwi umierał. Powoli i boleśnie, czując jak każda szczątka jego duszy wydobywa z siebie ostatni jęk, przygważdżana przez ból, samotność i obłęd – jego najwierniejszych towarzyszy. Każdego dnia czuł, coraz mocniej i coraz intensywniej, jak jego ciało i umysł rozpadają się. A rozpadały się na tysiące drobnych kawałeczków, z zawrotnym tempem krążących wokół Amber Volakis, leniwie rozpartej na małym fotelu w rogu sali.
A potem wszystko się zmieniło.
Nagle coś się w nim obudziło. Nie wiedział, jakim cudem, nie miał pojęcia, dlaczego. Po prostu. Znalazł w sobie siłę. By walczyć. I tak, każdego kolejnego dnia wstawał. Nie było to proste, bezbolesne ani nawet do wytrzymania. To była najgorsza wędrówka w jego życiu.
Zaczynał powoli. Od otwarcia powiek. Uczył się unosić najpierw jedną z nich, by potem dołączyć do niej kolejną. Powtarzał gest codziennie, zmuszając się do skonfrontowania ze światem zewnętrznym.
Potem wstawał. Opierał się na bolącej nodze i z cichym jękiem prostował sylwetkę. Zaciskał zęby i prostował obolałe ciało, gotowy na kolejne ciosy.
Nauczył się też oddychać. Ale nie oddychać po to, by przeżyć. Nie, by utrzymać niezbędny mu do życia proces wymiany gazowej. Nauczył się oddychać i smakować powietrze. Mimo, że jego smak wcale nie był takim, jaki chciał czuć w swoich płucach, uczył się delektować świeżą nutą soli morskiej, tak wyraźnie wyczuwalną na języku przy każdym krótkim oddechu.
Posiadł potem umiejętność szukania i znajdywania. Szukał w sobie. Znajdywał nie zawsze tam, gdzie tego chciał. Poszukiwał szczątków normalności, które pozwoliłby mu przestać wykręcać z bólu palce i wbijać paznokcie w twardy tynk ściany. Pragnął zlokalizować ostatnie krzty racjonalnego umysłu, dzięki którym mógłby przestać czuć się jak zwierzę. Szukał też ukojenia. Ukojenia, które mogłoby mu ułatwić katorgę, jaką przeżywał w każdej minucie pobytu w szpitalu.
Ale najczęściej i najdłużej szukał nadziei, która pomogłaby mu wywalczyć najwyższe trofeum w jego życiu. I znalazł ją.
Nadzieja dała mu siłę. Siłą pozwoliła zacząć wędrówkę.
Przechodził przez przeszkody, rzucane mu pod nogi przez znienawidzony los. Przeskakiwał przepaście, nie zważając na pulsujący ból w udzie. Nie zawsze wygrywał w tym wyścigu. Czasem zahaczał ręką o wystającą gałąź zwątpienia, albo potykał się o kamień leżący na żwirowanej drodze. Upadał i leżał na ziemi bardzo długo, gryząc wargi do krwi. Ale podnosił się. Z bólem, z łzami spływającymi po policzkach. Na drżących nogach stawał i od nowa zaczynał wchodzić, na największą górę swojego życia. Każdego dnia podejmował próbę zdobycia swojego prywatnego Mount Everestu. Ignorując cierpienie, pot, kłucie w sercu. Niezmordowanie wchodził. Wiedział, że to starcie musi wygrać, bo nagrodą było życie. Nie tylko jego.
Cztery stopnie.
Zostały cztery, cholernie trudne do pokonania stopnie.
Powtórzył całą sekwencję ruchów, które wykonywał już kilkadziesiąt razy w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Uniósł nogę, oparł się o poręcz, zacisnął zęby a jego druga stopa wylądowała na betonowym stopniu. A potem jeszcze raz, i kolejny.
Stał teraz, dysząc z wysiłku, ściskając kurczowo bolącą kończynę. Kilkanaście centymetrów od drzwi, rozpościerających przed nim stalowe ramiona. Stał, a strach i niepewność rozpływały się razem z gorącą krwią po całym jego ciele. Kusiły, by zawrócić, paraliżowały. Ale on wiedział, że cała jego mordercza wędrówka, jaką odbył w ciągu ostatnich miesięcy pójdzie wtedy na marne.
Przesunął dłonią po chłodnej klamce i przycisnął ją.
***
Poranne promienie słońca oświetlały twarz kobiety. Odbijały się od wilgotnych śladów łez na jej policzkach, pieściły delikatnie zmęczoną skórę i gładziły włosy. Otulały ją miękkim kocem swojego ciepła, którego teraz tak bardzo potrzebowała.
Oparła się o barierkę i westchnęła ciężko. Nie wiedziała, co teraz działo się w jej sercu, nie wiedziała nawet, co powinno się tam dziać. Fala emocji wszystkich maści, zalała jej duszę z chwilą, gdy On przekroczył próg szpitala. Uderzyła w nią, prawie zwalając z nóg. Zamroczyła, zabierając zdolność racjonalnego myślenia. Odebrała oddech i odeszła, zostawiając po sobie spustoszenie oraz kamień, ciążący jej w sercu.
A teraz, po tej niszczącej fali, Lisa Cuddy stała na dachu swojego szpitala, patrząc na chmury, ciężko sunące po błękitnym niebie.
***
Powoli i cicho. Niezauważalnie.
Podszedł do niej, czując jak zapach letnich kwiatów uderza mu do głowy.
Stanął obok i położył ręce na zimnej barierce, szukając punku, w który tak intensywnie patrzyła.
- Wróciłem.
Melodia wygrywana przez ton jego głosu była lekiem na całą jej duszę, Lepiła jej poszczególne kawałki, składała na nowo w całość. A mimo to wypełniała serce bólem, tak skrycie żyjącym w niej przez osiem miesięcy i dwadzieścia jeden dni.
- Napisałeś, że umarłeś.
Głos zatrzymał się gdzieś w krtani, pozwalając jej wydobyć z siebie tylko cichy szept.
- Umarłem.
- Ale tu jesteś.
- Bo została nadzieja.
- Ona... nie umarła?
Pytanie zawisło nad nimi, kłując w oczy i kradnąc urywane oddechy.
- Nie. Bo ty jesteś moją nadzieją.
Poorana bruzdami dłoń mężczyzny spoczęła na zimnych palcach kobiety. Zacisnęła się na nich, paląc delikatną skórę żarem miłości.
Właściwie, nic się nie zmieniło. A tak naprawdę zmieniło się wszystko.
***
* łac. - "nadzieja umiera ostatnia"
Cytat: | Tak, tak, tak. Ja wiem, że to jest przesłodzone zakończenie, ale prezent urodzinowy swoje prawa ma, a podejżewam że za coś makabrycznego K. by mnie chyba zabił.
No i mogą być błędy, jak zwykle zresztą ;) |
|