Wszystko się zmienia, coś jest, a później tego nie ma... [u]
Z dedykacją dla... Jeanne :*
Choroba. Kto z nas ją lubi? Kto lubi gorączkę, dreszcze i kaszel? Kto wysypkę, ból gardła czy biegunkę? Kto?
Ale czasem… rzadko, ale jednak, lubisz chorobę. Kiedy za oknem plucha, zimny wiatr panoszy się po ulicach, a Słońce schowane jest za ciemnymi chmurami. Kiedy dodatkowo czeka się ciężki zapieprz w pracy, test sprawdzający twoje wiadomości z zakresu ostatnich trzech lat, czy też kolokwium ze znienawidzonego przedmiotu. Wtedy choroba wydaje się być zbawieniem.
O ile człowiek może w pewnych okolicznościach polubić chorobę, o tyle umieranie zawsze jest nie na miejscu. Zawsze chcesz od życia jeszcze trochę czasu. Dnia, tygodnia, miesiąca, roku… Zawsze uparcie twierdzisz, że to nie czas na ciebie, że zaszła jakaś pomyłka.
Boisz się bólu, cierpienia. Ale to nie ból jest najstraszniejszy. Wcześniej czy później ból mija – albo uśmierzą go lekarstwa, albo nie ma już dla niego miejsca. Najstraszniejsze jest to, że człowiek pozostaje sam na sam z wiecznością, z upadkiem w ciemną pustkę. Świat sprowadza się do jednego punktu, ciebie, albo wybucha w nieskończoną przestrzeń, nie bezlitosną czy złą, lecz absolutnie obojętną. Jesteś nikim i twoje miejsce jest nigdzie. Możesz wierzyć w Boga, możesz nie bać się śmierci, drwić z niej i pajacować, ale gdy oddech wiecznej nicości dotyka twoich warg, milkniesz. Śmierć nie jest okrutna czy straszna, ona jedynie otwiera drzwi, za którymi nic nie ma.
***
- House – cichy szept Wilsona, nie chcącego zagłuszać mojego bólu. Tak jakby teraz miał znaczenie poziom decybeli wokół mnie. Wilson, dobry Wilson, pragnący abym wreszcie się pozbierał. Wilson, mój jedyny przyjaciel. Człowiek, który po raz kolejny powstrzymywał mnie od popełnienia jakiegoś głupstwa. – Mogę?
- Skoro musisz – odpowiedziałem, pragnąc aby mój głos wreszcie przestał brzmieć tak żałośnie.
Tak, byłem żałosny. Wyglądałem żałośnie, siedząc w fotelu z szklanką Whisky w prawej dłoni, wpatrując się nieprzytomnym wzrokiem w jeden, martwy punkt. Nie pamiętam, kiedy brałem kąpiel, kiedy zmieniłem ubranie. Cholera, nie pamiętam nawet, kiedy spałem. Moje myśli też były żałosne. Chciałem uciec z tego świata, pragnąłem dołączyć do niej. Tak, chciałem umrzeć. Myślałem o sensie mojego życia, utraconym sensie. Co wymyśliłem? Zabawne, ale nic. Kompletnie nic. Nawet mój glos brzmiał żałośnie. Zachrypnięty, przepity, pełen bólu i żalu. Właśnie, żalu. Żalu do Boga, do ludzi, do samego siebie. Co mogłem poradzić? Byłem żałosny. W stu procentach.
Jimmy powoli wszedł do pomieszczenia, w którym przebywałem. Szedł pewnie, choć dostrzegałem w jego oczach strach. O mnie. Usiadł na kanapie, przyglądając mi się pełnym współczucia wzrokiem. Nie lubię współczucia. Nie cierpię go.
- Co tak wybałuszasz gały? Nie widziałeś nigdy czegoś tak żałosnego?
Błąd.
- House, cholera, minęły już dwa miesiące. Pozbieraj się wreszcie!
Och, Jimmy, przeszedł do ofensywy. Punkt dla ciebie, kolego. To zabolało.
- Po co?
Pytanie zawisło w powietrzu. Co miał zrobić, co powiedzieć? Ja nie znałem odpowiedzi, dlaczego on miałby znać?
- Bo są ludzie, którym na tobie zależy?
Jego odpowiedź mnie zszokowała. Spodziewałem się kolejnych wynurzeń w stylu „życie jest piękne, a śmierć jest jego częścią”. Komu może zależeć na mnie? Jedyna osoba, którą mogłem o to posądzić odeszła. Umarła. Po prostu.
- Jimmy, nie bądź śmieszny. Liczyłem na jakąś lepszą odpowiedź. Zawiodłeś mnie.
Uśmiechnął się. Cholera, dlaczego? Co w tym było śmiesznego?
- Widzę, że wraca ci humor. Ty i te twoje dowcipy.
Mi wracał humor? Żart. Mój humor umarł. Razem z nią.
- Chyba dawno nie zaliczyłeś żadnej pielęgniarki – zaczynasz świrować.
Punkt dla mnie. Uśmiech znikł z jego twarzy.
Na chwilę.
Po to by znowu wrócić.
- Nie sądzisz, że za dużo już szkockiej na dziś?
Zabrał mi szklankę. Nawet nie walczyłem z jego rękoma. Byłem zbyt słaby, zbyt wykończony.
Ostry ból przeszył moją nogę. Udo, które ostatnio zapomniało o swojej roli, teraz dokuczało niemiłosiernie. Vicodin, gdzie jest mój Vicodin?
- Jeśli mnie kochasz to daj mi moje tabletki.
Zdziwienie. Nie chciałem nic mówić.
Wilson pokręcił głową. Cholera. Czyżby nie miał zamiaru się nade mną zlitować? Potrzebowałem czegoś dla uśmierzenia bólu. Tego fizycznego. Bo na inny nie mogłem nic poradzić.
Na stole stały dwa opróżnione opakowania. Vicodin, mój kochany Vicodin… Gdzie on jest?
- Proszę… - wyszeptałem.
Nie wiedziałem, że jestem zdolny do błagania. Do błagania Wilsona.
Był tak samo zdezorientowany jak ja. Patrzył na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Przetrząsnął kieszenie mojej marynarki leżącej obok niego i wyciągnął tabletki.
Podwójna porcja. Uśmierzyła mój ból szybko i zdecydowanie. Chociaż… Czym był ból fizyczny w porównaniu z tym, który nadal odczuwałem?
- Musisz wyjść z domu, House. Musisz. Nie możesz tu siedzieć. Ona by tego nie chciała.
Pieprzenie. Nikt z nas nie wie, czego ona by chciała.
- Skąd wiesz? Skąd wiesz, co ona by chciała? Jej już nie ma! Już nigdy nie usłyszysz czego ona chce! Nie mów mi, więc co ona by zrobiła!
Nie powinienem krzyczeć. To nie była jego wina.
- Przepraszam… - wyszeptałem.
Dlaczego przepraszałem?
- Nie szkodzi. Przecież mówiłeś, że jej nie kochasz. Że to tylko zwykły seks. Że tu nie chodzi o nic więcej… Dlaczego nie powiedziałeś mi prawdy? Dlaczego sam musiałem się domyślić?
Cisza.
- Bałeś się? Że co? Że cię wyśmieje? Że to wykorzystam? House, idioto, ponoć jestem twoim przyjacielem. Jesteś jedyną osobą, która wie o każdym moim romansie. Dlaczego chociaż raz nie możesz przestać ukrywać swoje uczucia i zachować się jak człowiek? Jesteś tchórzem. Boisz się tego, że ktoś się zrani. Dlatego nie angażowałeś się w żaden związek od czasu Stacy, prawda? Dlatego Cuddy musiała tyle wycierpieć zanim pokazałeś jej, że ci zależy, czyż nie tak? Jesteś popieprzony. Całkowicie popieprzony.
Punkt dla ciebie, przyjacielu.
- Ale jesteś Housem. A ja jestem Wilson. Chyba nigdy nie zmądrzeje… Nie masz do mnie zaufania, a ja i tak się z tobą przyjaźnię. Czasem nie rozumiem samego siebie.
Więc to tak wygląda? Nie mam do niego zaufania?
Nie mam.
Ale czy ja komukolwiek ufam?
- Ale… - zacząłem.
Nie dał mi dokończyć.
Nie dał mi nawet zacząć.
- House, nie zrozum mnie źle. Ja naprawdę cenię to wszystko. Nie wiem dlaczego, ale cenię. Tylko nie rozumiem cię… Po raz pierwszy od dawna nie potrafię cię zrozumieć…
Zebrała się we mnie złość, sam nie wiem dlaczego.
Może dlatego, że on mówił prawdę?
Więc i ja ją powiem…
- Cholera, Wilson, ja ją naprawdę kochałem! – krzyknąłem.
Nie chciałem krzyczeć. Nie chciałem przyznawać się do swoich uczuć. Nie chciałem…
You can’t always get what you want, tak?
Wspomnienia wróciły, a wraz z nimi ból. Wszechogarniający ból, którego nienawidziłem. Nienawidziłem…
Zamknąłem oczy, czując napływające do nich łzy.
***
Jedna setna sekundy. Jedno mrugnięcie oka.
***
Podniosłem powieki. Czułem ciepły oddech na policzku i czyjąś dłoń na mojej nagiej piersi. Leżałem w łóżku. Gdzie byłem?
Przechyliłem głowę w bok. Obok mnie leżała… nie mogłem w to uwierzyć… Cuddy. Cała i zdrowa. Żywa. Uśmiechała się przez sen.
Moje serce pędziło jak oszalałe. To był tylko sen? Zwykły, pieprzony koszmar?
Byłem szczęśliwy. Zadowolony. Patrzyłem na nią, bawiłem się jej niesfornymi lokami. Chciałem ją pocałować. Ale nie mogłem jej obudzić. Niech śpi.
Nie będę okazywał swojej słabości. Jak mogłem tak bardzo przestraszyć się snu?
- Dlaczego nie śpisz? – zapytała cicho.
Dopiero zauważyłem, że przygląda mi się pełnym zdziwienia wzrokiem.
- Miałem dziwny sen… - odpowiedziałem szeptem. Nie wiem dlaczego szeptałem. – Śpij…
Położyła głowę na mojej piersi. Zamknęła oczy. Chyba nie miała siły na wywiad. Wiedziałem, że później czeka mnie wypytywanie.
- Cuddy? – wyszeptałem po chwili.
- Mmm? – wymruczała.
- Dobrze, że jesteś – powiedziałem cicho, sam nie wiedząc dlaczego to robię. Może ten sen mnie do tego skłonił?
Gdybym mógł widzieć jej twarz, zobaczyłbym, że się uśmiechnęła.
- Też cię kocham, Greg – odpowiedziała.
Uśmiechnąłem się, nadal przesuwając w dłoni jej włosy.
Wpadłem po uszy. Ale wcale mnie to nie martwiło…
THE END
|