Wirus

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Wiadomość Autor

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Wirus




Nowy tydzień zaczął się dla Housa tak jak zwykle –czyli nudno. Najpierw obudził go telefon. ‘Czy oni nigdy się nie nauczą, że w poniedziałek rano się śpi, a nie idzie do pracy?’ –myślał ignorując kolejne sygnały telefonu brzęczącego mu nad uchem. Leżał jeszcze jakiś czas w łóżku zastanawiając się nad tym, co powiedzieć Cuddy kiedy znowu będzie się czepiała, że przyszedł parę godzin później niż powinien. Był to już ich prywatny rytuał. W każdy poniedziałek wciskał jej jakąś niesamowitą historię, a ona robiła tą swoją groźną minę pod tytułem „Joanna d`Arc pod Orleanem”, choć dobrze wiedział, że w duchu się śmiała. Zawsze puszczała mu to płazem, a on uwielbiał te ich gierki i potyczki. ‘Jakże świat byłby nudny bez tego’ –pomyślał powoli zwlekając się z łóżka.

Kiedy dotarł w końcu do gabinetu, jego podwładni pili kawę prowadząc ożywioną rozmowę.
- Znowu się kłócicie o to z kim dzisiaj śpi Cameron? Może rzućcie monetą? –uwielbiał obserwować ta mieszaninę konsternacji i zdziwienia na ich twarzach, kiedy rzucał w ich stronę tego typu zaczepki. Nigdy nie mógł sobie tego odmówić.
- Jesteś w końcu – zauważył Chase kładąc akcent na słowo w „końcu”.
- Jakby to był konkurs na spostrzegawczość dostałbyś jeden punkt! Brawo! Mamy jakiś przypadek?
- Nie –poinformowała Cameron –ale właśnie dyskutujemy o…
- Świetnie –przerwał jej w pół zdania diagnosta -Chase idzie po kawę, włamywacz idzie zwędzić cos do żarcia, a Cameron uzupełni dokumentacje…cos pominąłem?
- Jesteśmy Twoimi lokajami? –ze zwątpieniem w głosie zapytał Foreman.
- Właśnie podsunąłeś mi pomysł, od jutra będziecie chodzić w liberii… Cameron może bez…-mówiąc to puścił do nich oczko i zatrzasnął drzwi do swojego gabinetu.
‘Czas na relaks’ –pomyślał.

Oglądanie kolejnego odcinka General Hospital przerwał mu dźwięk pagera. Już drugi raz dzisiaj ktoś chciał go bardzo zdenerwować. Spojrzał na wyświetlacz i uśmiechnął się.
‘Przyjdź do gabinetu. Cuddy’ –przeczytał. Wyłączył przenośny telewizorek i ruszył do wyjścia. W tej rzadkiej chwili lubił poniedziałki.

Wchodząc do jej biura, kończył w myślach układać historię o złym Wilsonie, który zmusił go do przyjechania do niego w środku nocy i wysłuchania narzekań na niesprawiedliwy system alimentacyjny panujący w stanie New Jersey, kiedy przeżył pierwsze zdziwienie –Cuddy nie była sama. Na kanapie siedział kobieta, w wieku zbliżonym do wieku administratorki, całkiem ładna, ale nie tak ładna jak Lisa –szybko ocenił House.
-House, to jest Eve, moja przyjaciółka, Eve to jest Greg House –Cuddy dokonała szybkiej prezentacji.
- Wezwałaś mnie tu, żeby przedstawić mi swoja przyjaciółkę? Mam jej zaproponować randkę? –Greg był troszkę zły, że ktoś ośmielił się zakłócić ich rytuał.
- House, mógłbyś chociaż udawać, że jesteś normalny?
- Trójkącik? –diagnosta najwyraźniej nie zamierzał stwarzać pozorów.
- Mówiłaś, że on jest trochę dziwny, ale on wygląda na świra –niespodziewanie do rozmowy wtrąciła się Eve.
- No dobra może jest trochę ….hmmm…inny…ale jest najlepszym lekarzem jakiego mamy –Cuddy broniła swojego diagnosty.
- Hej! Ja tu jeszcze jestem! –odezwał się House –poczekajcie z tymi komplementami chociaż do momentu jak wyjdę. No dobra, Cuddy, czego ode mnie chcesz tym razem, poza moim boskim ciałem oczywiście.
- Eve, mieszka u mnie od dwóch dni, zatrzymała się w New Jersey, zanim wróci do Afryki. Jest zawodowym fotografem. Pracuje dla National Geographic. Dziś w nocy źle się czuła. Ma gorączkę, bóle mięśni i stawów. Podejrzewam grypę…ale chce żebyś na to spojrzał…
- Wezwałaś mnie, żebym zdiagnozował grypę? House nie mógł uwierzyć w taką „zniewagę”. - To prawda, że jesteś lekarzem kategorii B, ale z grypą to chyba dasz sobie radę? –ironizował.
- Tydzień w klinice –wypowiedziała trzy słowa niczym magiczne zaklęcie.
House przewrócił oczami z rezygnacją. Użyła mocnych argumentów.
- Proszę się położyć –powiedział do Eve zdejmując z szyi Cuddy stetoskop.
- Dzięki House –odezwała się administratorka.
- Oddasz w naturze –rzucił w jej stronę uśmiechając się szelmowsko.

Poświecił w oczy latarką. Zmierzył temperaturę. Z niepokojem patrzył na termometr. Przyłożył jej stetoskop do klatki i słuchał.
- Proszę się rozebrać –zakomenderował.
Eve posłusznie zdjęła bluzkę i czekała.
- Spodnie też.
- House, to chyba nie jest konieczne…-przerwała Cuddy
- Ściągaj spodnie –jego głos był śmiertelnie poważny i nie znoszący sprzeciwu.
Oglądał jej skórę centymetr po centymetrze bardzo uważnie.
- Gdzie pani była?
- W Afryce, wróciłam trzy dni temu –odparła Eve.
- Gdzie dokładnie? –dopytywał House.
- W Zairze, robiliśmy tam zdjęcia takiemu plemieniu…
House już nie słuchał tylko szedł w stronę telefonu. Podniósł słuchawkę i wystukał numer.
- Dr. House z tej strony, dzwonie z Princeton-Plainsboro Teaching Hospital, mamy tu najprawdopodobniej przypadek gorączki krwotocznej, tak ebola…tak wiem jak to brzmi…nie…nie żartuję. Potrzebna nam ścisła kwarantanna.

Kiedy odłożył słuchawkę obydwie kobiety wpatrywały się w niego jakby zobaczyły co najmniej kolejne wcielenie Buddy. ‘Może jednak nie będzie tak nudno’ –pomyślał.
- House…powiedz, że żartujesz…-głos Cuddy drżał.
- A wyglądam? Mówię całkiem poważnie. Mamy tu całkiem ciekawy, niezwykle rzadki w tych stronach przypadek wirusa eboli. Twoja przyjaciółka przywlokła go z Afryki. Ciekawe z iloma czarnoskórymi dzikusami spała, wbrew pozorom wcale nie jest tak łatwo się zarazić w kontakcie bezpośrednim zdrowej, białej kobiecie.
Eve zbladła.
- Ja…ja nie wiedziałam…-wyszeptała przerażona.
- Ta jasne…-drwił House- słyszę to 10 razy na dzień w klinice. Tylko że tam zazwyczaj kończy się to na paru krostach na dupie, a nie na epidemii eboli w New Jersey…
Cuddy w końcu zdołała się otrząsnąć się z pierwszego szoku. Zmysł administratorki zaczął pracować na pełnych obrotach.
- Trzeba zorganizować kwarantannę. Nikt nie może wyjść ze szpitala. House, co proponujesz?
- Trzeba wyznaczyć 3 sektory. Jeden dla ludzi którzy mogli się zarazić. Drugi dla osób, które miały bezpośredni kontakt i trzeci dla nas… -House zachowywał się jakby miał do czynienia z zapobieganiem epidemii na codzien.
- Jak to? Dla nas? Ja zostanę z Eve. Ty musisz wyjść. –słowa Housa wzbudziły nagły niepokój –nie byłeś z nią tyle co ja. Nie jesteś, aż tak zagrożony.
- Miło mi że tak bardzo dbasz o mój tyłek, ale chyba jednego nie bierzesz pod uwagę. Z całym szacunkiem do Twoich medycznych umiejętności, ale ja wątpię czy dasz sobie rade sama. Trzeba zrobić badania…kiedy ostatnio robiłaś biopsje skóry?
- Będziesz mi mówił co mam robić, dam sobie radę! Skąd w tobie nagle taka chęć samoposwięcenia? –spytała podejrzliwie.
- Czy myślisz, że dobrowolnie odpuszczę taki przypadek? Chyba żartujesz. To może być jedyna taka okazja! –House szybko pozbawił ja złudzeń.
- jesteś kompletnie stuknięty! Będziesz się tak narazał, przez swoja ciekawośc? House, to już nie jest przypadek. Tu chodzi o życie!
- na cos trzeba zejść – powiedział cicho.
Cuddy patrzyła na niego z prosbą w oczach. Jakaś cząstka niej błagała żeby z nią został, inna chciała go chronić za wszelką cenę.
- Kapitan, schodzi z pokładu ostatni. Nie zostawię Cie –powiedział patrząc jej w oczy.
Cuddy była zaskoczona. Nie wiedziała jak ma odbierać te słowa.
- Zapominasz, że to ja jestem kapitanem –wykrztusiła w końcu.
- Każdy ma prawo do swoich marzeń…- powiedział uśmiechając się bezczelnie. Podał jej telefon.
- Pani administrator, dzwoń i wydaj zarządzenia.
Cuddy wzięła posłusznie telefon z jego reki.

W szpitalu co chwilę dzwonił telefon. Każdy z oddziałów dostał oddzielne wytyczne i dyrektywy. Personel zwijała się jak w ukropie organizując sale, pomieszczenia przejściowe i izolatki. W wkrótce w szpitalu pojawiły się również lekarze federalnej służby sanitarnej, odcinając placówkę od świata. Nerwowa atmosfera wywołana niepewnością i strachem rozprzestrzeniała się po szpitalnych korytarzach lotem błyskawicy. Nad Princeton Plainsboro Teaching Hospital zawisły ciemne chmury.

Szli pustym szpitalnym korytarzem. Na czas ich przejścia, ewakuowano część szpitala. ‘Brakuje tylko papamobile’ –pomyślał House o tej dziwnej sytuacji. Za nim kroczyła Eve wspierana przez Cuddy. Jej stan pogarszał się z minuty na minutę. Niedługo nie będzie mogła chodzić, pojawi się wysypka, krwotoki wewnętrzne…jeśli będzie miała dużo szczęścia przeżyje…jeśli nie… cóż…

Doszli do pomieszczenia wyznaczonego na izolatkę. House nacisnął przycisk i drzwi otworzyły się z sykiem. W korytarzu przejściowym nałożył na siebie ubranie ochronne i podał Cuddy takie samo. Eve nie będzie go potrzebowała.

Weszli do środka. Jedno pomieszczenie przeznaczone było dla osób chorych. Szklane ściany pozwalały na prowadzenie obserwacji z korytarza. Na całe wyposażenie składały się dwa łóżka oddzielone parawanem oraz pełne wyposażenie medyczne. Bezduszne pomieszczenie, sprawiające wrażenie szklanej trumny bez wyjścia, przypomniało wchodzącym stopień zagrożenia w jakim się znaleźli. Nawet House, który do tej pory tryskał humorem, poczuł się przytłoczony.

- No moja droga amatorko czarnego seksu, czas do łóżeczka –House zwrócił się do Eve, wskazując na łóżko. Kobieta posłusznie wykonała polecenie.

Przez najbliższe dwa tygodnie cały ich kontakt ze światem miał skupiać się na małym otwieranym okienku w ścianie, przez które mogli podawać przedmioty i rozmawiać. Kiedy robili badania każdy ich ruch śledzony był przez kilka par oczu –za szklaną szybą co chwila pojawiał się, któryś z lekarzy.

- Czuje się jak małpa w zoo –poskarżyła się w końcu Cuddy.
- Tam przynajmniej moglibyśmy ich obrzucać kupami, tutaj co najwyżej przykleją się do szyby –House próbował rozładować napięcie.
- Czy ty kiedyś dorośniesz? –zapytała retorycznie
- Przecież byś tego nawet nie chciała. Uwielbiasz to we mnie.
- Tak, równie bardzo jak twoje wybujałe ego –prychnęła, uśmiechając się jednocześnie w duchu. ‘Miał rację’ –pomyślała, ale nigdy nie powiedziała by tego głośno.

Kiedy w końcu skończyli robić badania i podali próbki przez okienko, postanowili zapoznać się z pozostałą częścią ich nowego lokum. House otworzył drzwi. Pomieszczenie było podobnej wielkości, ale na szczęście nie było przeszklone. Tu również stały dwa szpitalne łóżka oddzielone parawanem.

- Tu są dwa łóżka! –Cuddy nie potrafiła ukryć zmieszania.
- A co wolałabyś jedno duże? No ja w sumie też, ale tak tez sobie damy radę –powiedział rzucając jej łobuzerski uśmiech.
- Myślałam, że dadzą nam oddzielne pomieszczenia…-wykrztusiła Cuddy.
- A ja myślałem, że dadzą nam apartament małżeński! Jako administrator tego szpitala powinnaś wiedzieć, że mamy tu ograniczona liczbę izolatek. Nie chcesz być ze mną w pokoju? –House udawał urażonego.
- Wolałbym bym mieszkać z Hanibalem Lecterem…-spiorunowała go wzrokiem.
-No! No! Albo uważasz, że jestem dla ciebie az takim zagrożeniem, co nie może być prawdą znając moją łagodna naturę, albo boisz się, że się na mnie rzucisz w środku nocy i się skompromitujesz…
- Tak House, właśnie tego się obawiam. Mam nadzieję, że zabrałeś na wszelki wypadek pas cnoty?
Cuddy skierowała się w stronę łazienki. Odprowadził ja głośny śmiech Housa.

Słyszał odgłosy lejącej się wody. Próbował ignorować obrazy jakie podsuwała mu wyobraźnia… Piana spływająca po jej ciele… dłonie rozprowadzające żel do kąpieli. Chciałby być teraz wodą… poczuł przyjemne mrowienie w podbrzuszu.

Odsunął szybko te obrazy i skończył zapełniać kartkę swoim pismem. Wszedł do pomieszczenia obok i wywołał przez pager Wilsona. Przyjaciel pojawił się po chwili.

- Co jest? Już ci się znudziło siedzenie w izolatce? –Wilson podzielał zdanie Lisy, że głupotą było żeby House tam został. W duchu martwił się o tego „starego idiotę” .
- Mam dla ciebie polecenie od Cuddy –House zignorował zaczepkę.
- Co jest?
House podał mu zapisana karteczkę.
- Kazała ci to dostarczyć.
Wilson popatrzył na listę.
- Wasze ubrania, przybory osobiste, pisma medyczne, telewizor, lap-top, game-boy…-spojrzał na niego podejrzliwie - płyty, play-station…po co wam play-station?
- Nie wiem…Cuddy ostatnio złapała bakcyla i gra w SWATA 4 –wyjaśnił House pospiesznie.
- 20 ostatnich numerów świat motocykli…?! –House kto robił tę listę?
- No mówię przecież, że Cuddy.
- Paczka prezerwatyw? O mój Boże! To wy ze sobą sypiacie? –Onkolog otworzył usta ze zdziwienia dochodząc do ostatniego punktu listy.
House tylko na to czekał. Specjalnie umieścił ten punkt na liście, żeby zobaczyć jego minę. Ciekawe za ile cały szpital będzie mówił o ich płomiennym romansie…
-wiesz jak jest Wilson… Cuddy to tylko kobieta…będziemy tu całe dwa tygodnie… wolałbym się zabezpieczyć…jeśli się na mnie rzuci…

Ze snu wyrwał ją dzwonek pagera. Cuddy poderwała się na równe nogi i spojrzała na ekran wyświetlacza. To co zobaczyła przeraziło ją. Szybko przedostała się zadrugą stronę kotary. House spal rozwalany na łóżku. Włosy miał w nieładzie jeszcze większym niż zwykle; ‘czyli jednak przed przyjściem do szpitala zdarza mu się je układać choć trochę’ –odnotowała. Z otwartych ust dobywały się zabawne odgłosy ni to chrapania ni to świszczenia. Cuddy uśmiechała się w duchu na ten widok. Widać w czasie snu nawet jej straszny diagnosta wygląda zabawnie. A teraz tenże diagnosta jest jej potrzebny.

Pochyliła się nad nim i potrząsnęła lekko za ramiona.
- House, wstawaj! Jesteś mi potrzebny.
- Kochanie, jeszcze nie teraz… jeszcze chwileczkę…-mamrotał przez sen zaspany Greg.
- House! –krzyknęła mu do ucha.
- Skarbie, choć jeszcze na chwilkę do tatusia… -mówiąc to chwycił ja w pasie jedną ręką i pociągnął do siebie. Cuddy straciła równowagę i upadła na niego z impetem. Wylądowała twarzą w zagłębieniu miedzy jego obojczykiem i szyją. Ramiączko od koszuli ześlizgnęło się odsłaniając kształtną pierś. ‘Ukhm…jak miło’ –pomyślała, zanim zaczęła wyrywać się z uścisku śpiącego mężczyzny.
- House! -Wrzasnęła mu wprost do ucha.
House zerwał się gwałtownie wyrwany ze snu, nieomal zrzucając przy tym Cuddy z łóżka.
- Aaaaa! –krzyknął przestraszony dziwnym ciężarem na jego piersi.
- Cuddy? –przecierał oczy ze zdumienia. Administratorka PPTH leżała na nim rozczochrana jak strach na wróble, w nocnej koszuli, znajdującej się obecnie w delikatnym nieładzie… jego wzrok padł na krągłość piersi, widoczną dzięki niesfornemu ramiączku…Lisa podążyła za jego wzrokiem i poprawiła je szybko. Nie dość szybko. Jeszcze nigdy w zyciu jej twarz nie miała koloru tak intensywnej czerwieni jak teraz.
- House, musisz wstać! –wydukała speszona.
House podniósł kołdrę, spojrzał pod nią znacząco i powiedział z bezczelnym uśmiechem opuszczając ja z powrotem.
- Już wstałem.
Cuddy nie wiedziała gdzie ma podziać oczy.
- Nie wygłupiaj się! Mamy kolejną chora osobę, musimy ja przyjąć, musiałam cie obudzić –administratorka przeszła do ofensywy.
- Czy „obudzić” jest w twoim słowniku „równoznaczne” z „molestować”? wiedziałem, że tak będzie –marudził szukając części garderoby- ledwo człowiek uśnie, już się na niego rzucają. Wstyd Cuddy, wstyd! –znalazł spodnie i założył je.
- Złożył bym skargę do administratora, ale przecież ty nim jesteś… i co ja mam teraz zrobić? Ja wiem, że na mnie lecisz, ale mogłabyś powstrzymać nieco swoje zapędy –pastwił się nad nia dalej –gdzie tradycyjny model? Gdzie romantyzm? Gdzie uczucie? Żeby tak od razu mężczyźnie do łóżka wskakiwać…
- Oh House! Zamknij się wreszcie! – nie wytrzymała w końcu Cuddy i przerwała jego tyradę.
- Mamy większy problem na głowie niż twoje zaburzone poczucie równowagi społecznej! –dodała wściekła.

Założyli ubrania ochronne i weszli do sąsiedniego pomieszczenia. Za szklaną ściana czekali już na nich Foreman i Cameron. Z głośnika dobiegł głos.
- Co tak długo? Mamy kolejną zarażona osobę. Zaraz ją do Was przywiozą. Przygotujcie miejsce.
- Mieliśmy mała poranną dyskusje na temat tradycyjnego modelu zakładania rodziny –mówiąc to spojrzał znacząco na Cuddy, której twarz znowu oblała się purpurą –Kogo nam wieziecie?
- Pielęgniarka przyjmująca, Jane Wilder, lat 38, musicie zrobić biopsję, żeby potwierdzić –poinformowała Cameron.
- Rozmawiałyśmy z nią wczoraj…-Cuddy wyszeptała.
- No dobra…to dawajcie tą Jasie, jesteśmy gotowi.
- Jane –poprawiła go Cuddy odruchowo.
- Myślisz, że dla eboli jest to jakaś różnica? –House stał się nagle bardzo poważny.
- Dla eboli nie, ale dla mnie tak –odpowiedziała równie poważnie.

Reszta nocy upłynęła im pracowicie; przeprowadzenie serii badań, ustawienie kroplówek, płynów, dostosowywanie leków. Stan Eve pogarszał się coraz bardziej. Od paru godzin była nieprzytomna. Na skórze pojawiły się ropiejące otwarte rany, z których sączyła się krew. Cuddy ciężko było na nie patrzyć, już dawno nie miała z takimi rzeczami do czynienia, a w dodatku Eva, była jej bliską osobą. Zabierała się właśnie za oczyszczanie powstających ranek, kiedy House wyjął jej gazę z ręki;
- Ja się tym zajmę.
- Dam sobie radę –próbowała oponować.
- Właśnie widzę, na pewno jej pomoże, jak zobaczy na sobie twoją kolację. Wracaj spać. Musisz się wyspać, żeby mi zrobić śniadanie do łóżka.
- Zapomnij, znajdź sobie żone –Cuddy była szczęśliwa, że wyręczył ją z przykrego obowiązku, ale jej wdzięczność miała swoje granice. W tej chwili była wykończona i marzyła o tym, żeby wrócić do łóżka.
- Wypełnianie innych obowiązków żony to by ci nie przeszkadzało…zaśmiał się House na wspomnienie dosyć niecodziennej pobudki jaką Cuddy mu urządziła.
- Właśnie dlatego się nie ożenię –dodał.
- Bo nie chcę ci podawać śniadania do łóżka, czy dlatego, że rzekomo dybie na twoją wątpliwą cnotę? –administratorka wolała się upewnić.
- Bo nie chcesz zrobić śniadania –to od razu wyklucza cie jako przyszłą żonę, a poza tym dybiesz na moją cnotę za mało skutecznie –powiedział obdarzając ją najbardziej pociągającym uśmiechem na jaki go było stać w tym momencie.
- Czy mam rozumieć, że zawężasz krąg poszukiwań kandydatek na żone do jednej osoby? Jesteśmy w izolatce, ale niedługo z niej wyjdziemy…-przypomniała mu Cuddy.
-Niestety tylko ty przeszłaś przez wstępny etap kwalifikacyjny, reszta nie spełniała podstawowych wymogów –poinformował ją.
- A mogę wiedzieć jakich? –mimo, że uważała ta rozmowę za idiotyczną, nie mogła się powstrzymać przed zadaniem tego pytania.
House przerwał oczyszczanie skóry i spojrzał n a nia uśmiechając się triumfalnie. Wiedział, że zapyta:
- Żadna inna nie jest wkurzającą, wredną i przebiegłą administratorką szpitala, posiadającą wyjątkowo śliczną prawa pierś. Lewej niestety nie widziałem, ale mam nadzieję, że nic straconego.
Cuddy zaśmiała się. W jego ustach brzmiało to prawie jak komplement.
- Miło, że rozważasz moja kandydaturę na żone -ta myśl wydawała się jej równie absurdalna, co wizyta małych zielonych ludzików na oddziale hematologii dziecięcej –zmierzała do drugiego pokoju śmiejąc się.
- Tylko nie popadnij w zbytni samozachwyt! –zawołał za nią, zanim zniknęła za drzwiami.


House odłożył w końcu narzędzia i spojrzał na zegarek. Dochodziła 7 rano. Czuł się wykończony. Kark zdrętwiał mu od ciągłego pochylania się, a noga już dawno domagała się odpoczynku, pulsując boleśnie. Zażył dwie pastylki Vicodyny. Sprawdził stan drugiej pacjentki. Było gorzej –czyli bez niespodzianek. Najbliższe godziny zdecydują o ich zyciu.

Pozbywał się właśnie ubrania ochronnego, kiedy na horyzoncie pojawił się Wilson z kubkiem kawy, który właśnie podnosił do usta.
- Ejejeje! Nie tak szybko! Rekwiruje ten pojazd! –krzyknął House wskazując na kawę, zanim onkolog zdążył upić łyczka.
- Obawiam się, że twoje macki nie sięgają tak daleko. W końcu nikt nie kradnie mi lunchu. Aż dziwnie się czuje.
- Tylko się nie przyzwyczajaj za bardzo! –upomniał go diagnosta –odmówisz kawy spragnionemu koledze po ciężkiej nocy?
Wilson tylko wzruszył ramionami w geście rezygnacji i podał mu kawę przez okienko.
- Jak tam sobie radzisz z Cuddy? Nie zmusza cię do uzupełniania kart pacjentów? –zapytał . Zżerała go ciekawość co się dzieje za drzwiami izolatki.
- Zbierasz dane do nowego tomu „Ploteczek szpitalnych”? Najpierw chciała mnie zgwałcić w trakcie snu, apotem zaproponowała mi małżeństwo. Wystarczy czy mam podać pikantne szczegóły? A teraz wybacz, idę spać. Możesz napisać ‘House poszedł wtulić się w ciepłe ciało żonki’.
Idąc w stronę pomieszczenia czuł na sobie zdziwione spojrzenie Wilosna, odprowadzające go do drzwi. Uśmiechał się w duchu. ‘Cuddy dowie się ciekawych rzeczy jak stąd wyjdzie’ –pomyślał. ‘A potem go zabije’

Cuddy była zła jak osa. Wszystko ja denerwowało od momentu kiedy wstała. Niewygodne łóżko, świadomość zamknięcia, brak przestrzeni…miała już tego dość. Dopełnieniem całości był niezwykle irytujący i bezczelny diagnosta, na którego towarzystwo była skazana. Jego obecność, oprócz zapewniania jej rozrywki w postaci idiotycznych konwersacji, przypominała jej ciągle o beznadziejnej słabości jaką miała do niego. Kiedy tylko otworzyła oczy, zobaczyła go siedzącego wygodnie na fotelu i grającego na game boyu. Sam ten widok działał jej na nerwy.
- Czy ty nie możesz się zająć czymś bardziej pożytecznym? –w jej głosie nie było cienia litości.
- Mogę, ale kto się wtedy dowie jak Lara Croft ma się dostać do tej przełączy? –odpowiedział zupełnie spokojnie, nie podnosząc nawet głowy z nad monitora.
- Skończyłeś już uzupełniać karty, które ci wczoraj dałam? –zapytała, choć doskonale znała odpowiedź na to pytanie. House uzupełniłby karty chyba tylko pod wpływem szantażu.
- A ty mogłabyś w końcu przestać zrzędzić? Chyba nie masz jeszcze SNP? –zapytał
- Czego? –Cuddy była zdezorientowana.
- Syndromu Napiecia Przedmiesiączkowego. Zaraz…dziś mamy 14…odjąć 25…-House zastanawiał się głośno –Nie, okres zaczyna ci się za 9 dni. To trochę za wcześnie na SNP… to o co chodzi? Bo nie wierzę w teorie o wstawaniu lewą noga…
- Pomyliłeś się, za 8. Za to ty masz SSD –powiedziała ze złości.
- Co takiego? –spojrzał na nia w końcu zainteresowany.
- Syndrom Skretyniałego Diagnosty – Rzuciła mu przez ramię, za nim nie usłyszał zamykanych z trzaskiem drzwi od łazienki.
-Auć! Żona jest zła…-powiedział do siebie uśmiechając się szeroko.

Dla niego izolacja również stawała się coraz bardziej męcząca. Obecność Cuddy przytłaczała go. Zawsze uważał ja za bardzo atrakcyjną kobietę, ale bezpieczny dystans jaki miedzy nimi był do tej pory jak najbardziej mu odpowiadał. Teraz nie było tego dystansu. Widział ją jak wstawała i jak kładła się spać. Obserwował jej twarz pogrążoną w objęciach Morfeusza. Zastanawiał się o czym śniła, kiedy uśmiechała się leciutko. Przez te kilka dni stała się dla niego kimś bliskim…kimś wyjątkowym…

Wyszła z łazienki. Już z daleka pachniało od niej świeżością. Poczuł delikatna woń perfum.
Nawet w izolatce ubierała się nienagannie. Klasa wpisana była w jej naturę, jak kapelusze w
Królową Elżbietę…
- To miło, że się tak wystroiłaś dla mnie –powiedział zaczepnie.
- Tak, House na pewno dla ciebie, możesz sobie tak mówić, jeśli dzięki temu czujesz się lepiej – Cuddy nie była w nastroje do żartów.
- A widzisz tu kogos innego? –rozglądał się wymownie dookoła –bo ja nie…
- Greg, o co ci chodzi?
- O nic! Po co się tak denerwujesz? Może po prostu chce mieć z tobą dobre relacje, w końcu mieszkamy razem…- stwierdził z nieodgadniona miną.
- Ty nie potrafiłbyś mieć dobrych relacji nawet z roztoczami, spod własnego łóżka, a co dopiero z inna istota ludzką… -drwiła z niego
- Tak, a ty to normalnie opływasz z cudowne relacje, w domu czeka kochający mąż, gromadka dzieci i grono oddanych przyjaciół! –Cios był celny. Na twarzy Lisy pojawił się grymas bólu.
- Ja przynajmniej nie ćpam i nie wsadzam noża do kontaktu, dla rozrywki! –zazwyczaj spokojna Lisa Cuddy krzyczała. Stres spowodowany przez ostatnie wydarzenia w końcu znalazł ujście.
- Wcale się nie dziwię, że nie mogłaś znaleźć dawcy! Kto by chciał, żeby matka jego dziecka była taka hetera! –House nie pozostawał jej dłużny.
- Nienawidzę cie! Jesteś aroganckim hamem! –krzyczała zupełnie wyprowadzona z równowagi.
- Nienawidzisz mnie? Zaraz ci pokaże jak bardzo mnie nienawidzisz! –Mówiąc to House chwycił ją w tali i przywarł ustami do jej ust. Podniósł ją i posadził na łóżku nie pozwalając jej się wyrwać. Rozchylił jej nogi i sięgnął do jej kobiecości. Jednym ruchem zerwał z niej majtki.

Cuddy była oszołomiona. Nie wiedziała co się dzieje. Czuła tylko jego usta, jego dłonie błądzące po jej ciele. Była w tym jakaś dzikość i gwałtowność tłumiona zbyt długo. Oderwał się od jej warg, chciała, żeby znowu ją całował, ale on miał na ten temat inne zdanie. Podwinął jej spódnicę i poczuła jego usta na swoich udach. Były coraz wyżej, aż w końcu zatopiły się w jej miękkości. Jej ciało przeszedł gwałtowny dreszcz…

Pieszczota była długa i wyrafinowana. House czuł jak jej uda zaciskają się coraz bardziej na jego głowie. W końcu jej ciało przeszyła fala rozkoszy, biodra poszybowały w góre, a z gardła wydobył się przeciągły jęk…

Patrzył na nią z triumfalnie. Oczy miała nadal zamknięte. Jej policzki i dekolt płonęły czerwoną barwą. Włosy przykleiły się jej do twarzy, a oddech był znacznie przyspieszony. Od dawna marzył o takim widoku…
- Jeśli tak mnie nienawidzisz…to ja tez cie nienawidzę…-powiedział.

Cuddy powoli dochodziła do siebie. Oczy nadal miała zamknięte. Bała się je otworzyć. Bała się spojrzeć w oczy Housa. W jej głowie rozpętała się prawdziwa burza sprzecznych uczuć. Złość i zaskoczenie mieszały się z błogim uczuciem spełnienia. Pierwszy raz w zyciu nie miała pojęcia jak ma się zachować. ‘Jak mogła pozwolić na cos takiego?!’ –wyrzucała sobie w duchu, inny głos odpowiadał usprawiedliwiająco; ‘jak mogłabyś sobie tego odmówić…?’

Powoli podniosła się, poprawiając spódnicę. Unikała jego spojrzenia. Wolała liczyć kafelki na podłodze. Jej wzrok zatrzymał się na czerwonych koronkowych majteczkach, leżących tuz koło nogi od łóżka. Jej twarz oblała się rumieńcem. Nie uszło to uwadze Housa.
- Czerwienisz się jak pensjonarka –nie mógł powstrzymać się od komentarza.
- House, masz zakaz zbliżania się do mnie na 5 metrów –w końcu udało jej się wykrztusić.
- A jeśli się nie zastosuje? –zapytał udając przejętego groźbą.
- To załatwię nakaz sądowy –Cuddy odzyskiwała powoli pewność siebie.
- Czym mam rozumieć, że nie podobało ci się ani trochę? –drwił z niej - wiesz…może trzeba popracować nad techniką, poznać wzajemne upodobania…nie wszystko tak od razu…możemy spróbować na przykład…
- House! Nie waż się do mnie zbliżać, nie waż się do mnie mówić! Nawet na mnie nie patrz!
- Cuddy, przewrotna kobieto! Dlaczego mam wrażenie, że u ciebie wszystko jest na opak, nie to tak, a tak to nie?
Cuddy patrzyła na niego groźnie. Najgorsze było to, że ten sukinsyn miał rację! Kiedy mówiła, żeby się nie zbliżał, marzyła, żeby zrobił to jeszcze raz… i jeszcze…i nieskończenie dużo razy…Tak, traciła głowę… a na to zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić!
- Tylko spróbuj… -Nie zdążyła dokończyć groźby, kiedy usłyszeli brzęczenie alarmowe wskaźników kontrolnych dobiegające z drugiego pokoju. W jednej chwili znaleźli się przy drzwiach.

Akcja reanimacyjna trwała 40 minut. Przez tyle czasu walczyli o zycie Eve. Przegrali. House musiał odciągnąć Cuddy siłą. Administratorka nie była stanie przyjąć okrutnej prawdy.
- Czas zgonu godzina 10:11 –diagnosta przekazał informację Foremanowi czekającemu przed izolatką.

Patrzyli jak wynoszą jej ciało nakryte prześcieradłem. Cuddy stała oparta o ścianę. W jej nieobecnym wzroku widać było ból i poczucie winy. House obawiał się tego. Będzie się obwiniać. Kiedy ona byli zajęci…hmmm…innymi sprawami…Eve umierała.
- To nie jest twoja wina –powiedział nie patrząc na nią.
- Powinniśmy być…powinniśmy być przy niej…-wykrztusiła przez zaciśnięte gardło.
- Równie dobrze mogło się to stać jak spaliśmy. To ebola, a nie grypa, nic nie mogliśmy zrobić –próbował jej tłumaczyć.
- Mogliśmy być.
- Nic by to nie zmieniło –odparł.
- Dla mnie by zmieniło –Cuddy czuła łzy podchodzące pod jej powieki. ‘Nie będzie płakać’ –obiecywała sobie.
House zauważył drżenie podbródka zwiastujące jedno. Będą łzy. House panicznie się bał cudzych łez. Nigdy nie wiedział co robić, wiec zazwyczaj je ignorował. Był wobec nich całkowicie bezsilny - nie był dobrym materiałem na pocieszyciela. Dostrzegł strużkę spływającą po policzku administratorki. ‘Tylko nie to’ –pomyślał.
- Gdyby nie to, że mam się nie zbliżać, to pomyślałbym, że mogłabyś użyć mojego podkoszulka jako osuszacza oczu…-objął ją delikatnie.
Cuddy przywarła do niego całym ciałem z jej piersi wyrwał się szloch. Rękaw Housa powoli nasiąkał łzami kobiety.


Dozwolone od lat 18:
Leżał na łóżku patrząc się w sufit. Cisza jesiennej nocy wypełniała Princeton Plainsboro Teaching Hospotal, wprawiając go w melancholijny nastrój. Śmierć Eve była dla nich zaskoczeniem choć przecież wcale nie powinna. Do tej pory czuł się trochę jak na bezludnej wyspie –tylko on i Cuddy. Drażnił się z nią, sprzeczał –jednym słowem świetnie się bawił. Ebola została zepchnięta na boczny tor. Nie przyjmował jej do świadomości. Dzisiaj dopiero ujawniła się z pełna mocą, nie pozostawiając wątpliwości ze zagrożenie jest realne.

Usłyszał szmery dochodzące zza kotary. Czyżby Cuddy tez nie mogła spać? Wcale się nie dziwił. Długo nie mogła się uspokoić. Była silną kobietą, prowadziła szpital twardą reką i nie jednego potrafiła postawić do pionu, ale jednocześnie była w niej kobieca wrażliwość i delikatność. Tak jakby w tym jednym ciele siedziały dwie zupełnie różne Cuddy.

Usłyszał kroki bosych stóp na posadzce i zobaczył ją koło swojego łóżka. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, kobieta szybko podniosła kołdrę i wślizgnęła się pod nią. Przywarła do niego całym ciałem.
- Cuddy, co ty wyprawiasz? – House był w prawdziwym szoku.
- House, to mogło być któreś z nas… to mogłam być ja…to mogłeś być ty…-wyszeptała mu do ucha –równie dobrze mogą nas wynieść w plastikowych workach nogami do przodu.
- I z tego powodu chcesz się ze mną przespać? A nie uważasz, że jeśli jednak wyjdziemy stąd na własnych nogach to będziesz żałować? –próbował jej wypersfadować ten pomysł. Jednocześnie wcale nie chciał, żeby teraz się wycofała. Czuł jej ciepło, jej zapach, jej dotyk. Jego ciało natychmiast odpowiedziało na jej bliskość.
- Bardziej będę żałować jeśli tego nie zrobię…
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamknęła mu usta pocałunkiem. W tym momencie jego silna wola przestała istnieć. House przestał myśleć. Liczyło się tylko czucie…

Szybko pozbył się jej koszuli nocnej, aby jego oczom mogły okazać się kształty, które tak wiele razy sobie wyobrażał. Na żywo było znacznie lepiej.
- Jesteś taka piękna –wyszeptał.
Delikatna skóra w kolorze dojrzałej brzoskwini była przyjemna w dotyku…miękka i ciepła. Wodził palcami po jej obojczyku, zbadał wgłębienie między jej piersiami. Kiedy przesuwał dłonią po jej brzuchu i talii wzdrygnęła się.
- Lisa ma łaskotki…-stwierdził nie zaprzestając wędrówki po jej ciele.

Doszedł do czarnego trójkąta na jej łonie i bawił się nim przez chwilę. Spojrzał na jej twarz. Malowało się na niej napięcie i oczekiwanie… Oczy miała zamknięte, a oddech przyspieszony. Pocałował jej zaciśnięte usta. Rozchyliła wargi przyjmując go i oddając pocałunek. Kiedy w końcu oderwał się od niej, jego usta zaczęły błądzić wszędzie tam, gdzie wcześniej były dłonie.

Wiła się pod jego dotykiem zniecierpliwiona…czuła dreszcze przeszywające całe jej ciało.
- Greg… proszę…-wyszeptała w końcu, domagając się skończenia tej słodkiej tortury.
Nie musiała prosić dwa razy. Wsunął w nia palec. Była taka miękka i wilgotna…była gotowa…
Szybko pozbył się bokserek i zatopił się w jej kobiecość. Gwałtownie wyrzuciła biodra w górę wychodząc mu na spotkanie. Ogień, którym płonęła rozpalał do czerwoności i jego.

Patrzył na śpiąco na jego ramieniu kobietę. Tego się nie spodziewał. Nie wiedział do końca dlaczego tak się stało. Czy chciała zagłuszyć poczucie winy, czy szukała w jego ramionach pocieszenia…czy też strach przed śmiercią kazał popchnął ją w stronę jego łóżka… Nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. Liczyło się tu i teraz. Ciągle słyszał w głowie jej urywany szept, kiedy przeszyła ja fala rozkoszy…’Greg…Greg…proszę…nie zostawiaj mnie…’
Nie prędko zapomni tę chwilę.

- Lisa, wstawaj, mamy robotę –House energicznie i mało delikatnie potrząsał ją za ramię.
- Już…? –wymamrotała w półśnie.
- Niestety już –House nie miał ani odrobiny litości.
- Ja chcę spać…jestem taka zmęczona…
- No ja myśle! –odparł, uśmiechając się z satysfakcją.
Cuddy przebudziła się gwałtownie, kiedy doszedł do niej sens jego słów, a wraz z nimi wspomnienia ostatniej nocy.
- House, czy my zrobiliśmy to, co mi się wydaje, że zrobiliśmy?
- Jeśli prze „to” kolokwialnie określasz dziki seks, to tak rzeczywiście…zrobiliśmy „to” –House nie pozostawił jej cienia złudzeń.
- O mój Boże…- Cuddy nakryła twarz poduszką w geście rozpaczy.
- Tylko teraz nawet mi się nie waż robić tych teatralnych min, wzdechów i nie spuszczaj oczu jak cnotka. Za późno.
- House…musisz być…taki…taki dosadny? –usłyszał głos dobiegający spod poduszki.
- Jeśli wolisz udawać, że nic się nie stało to nie ma sprawy.
- Bo nic się nie stało, to był tylko seks, Greg, prawda? To nie będzie miało wpływu na naszą pracę, prawda?
- Prawda Cuddy –powiedział po chwili –nic się nie stało.
Cuddy zdała sobie sprawę, że może nie do końca ujęła to tak jak powinna.
- Chciałam powiedzieć…że to była chwila House…nie chce żeby to coś popsuło…-sama już właściwie nie wiedziała co ma myśleć i co ma mówić. Była zażenowana swoim zachowaniem.
- Ty to nazywasz chwilą. Ja prostytucją. Czułbym się wykorzystany gdyby nie to, że było naprawdę miło. Masz jeszcze jakieś przyjaciółki? Zaaplikuje im jakiś miły wirus, to może będę miał szansę na powtórkę –szydził z niej House. Czuł się dotknięty. Pozbawiła go wszelkich złudzeń…
- Zbieraj się, wzywali nas –powiedział chłodno i skierował się w stronę drzwi.

Sprawdził stan pielęgniarki. Była stabilna ale słaba. Na ciele pojawiły się nowe rany, z których sączyła się krew. Ustawiał właśnie nową kroplówkę, kiedy za szyba pojawił się Foreman, dając mu znać, że chce porozmawiać.
- Co słuchać w wielkim świecie? –House powiedział do słuchawki, pozwalającej kontaktować się z osoba stojącą po drugiej stronie.
- Mamy problem –zaczął lekarz bez ogródek.
- Na razie to ty masz problem –przerwał mu House.
- Mamy dwoje nowych zarażonych –oznajmił.
- O nie! Przecież ja tu zgnije jako pielęgniarka, zmieniając baseny co 10 minut. Nie możecie założyć drugiej Izolatki i się nimi zająć?
- Jedną z nich jest Wilson.
Zapadła chwila ciszy.
- Boże co za idiota! A druga osoba to pewnie pielegniareczka –przyjaciółka Jane! Czy on wziął sobie za honor zaliczenie wszystkich pielęgniarek pracujących w tym szpitalu?! –poziom irytacji jako osiągnął House tego ranka sięgał dopuszczalnego maksimum.
- Musimy wstawić dodatkowe łóżko, przygotujcie się –zasugerował Foreman ignorując wywód diagnosty.
- Tan kretyn powinien dostać co najwyżej słomiany siennik!
Cuddy weszła do pokoju.
- Co to za wrzaski? –spytała
- Oooo! Nasza śpiąca królewna wstała! Mamy dwie chore osoby. W tym Wilson –poinformował administratorkę.

- Wilson, Idioto! Kupie ci pas cnoty na najbliższe urodziny, czy ty musisz wyrywać wszystko ci się rusza i ma fartuch pielęgniarki? –House krzyczał na przyjaciela, który leżał na łóżku trawiony wysoką gorączką.
- Od kiedy to jest dostępna wersja „House kaznodzieja”? –zapytał onkolog retorycznie. Dobrze wiedział, że złość i cynizm Housa spowodowane są troską.
- Od czasu kiedy mój przyjaciel puszcza się na lewo i prawo! –odparł, wbijając igłę w ramie Wilsona niezbyt delikatnie.
- Auuuu! –wrzasnął Wilson –nie wiedziałem, że to tak boli.
- Coż…bardziej niż łaskotanie, mniej niż płacenie podatków…-westchnął House –nie wierć się, jesteś lekarzem, nie mów, że boisz się igieł.
- Każdy boi się igieł! No może z wyjątkiem takich sadomasochistów jak ty, którzy dla zabawy wbijają scyzoryk do kontaktu…
- Mam nadzieję, że ta pielęgniarka była chociaż tego warta –stwierdził House po chwili.
- Była –Wilson obdarzył go szerokim uśmiechem.
- To dobrze, bo już niedługo, będziesz miał tyle krost na gębie, że jak cie Hektor zobaczy to się o budę zabije. Zostanie ci tylko to co mnie; telefon na 0-700 i 100dolców w portfelu mniej.
- To już nie sypiasz z Cuddy? Czy skończyły ci się prezerwatywy? –Mówiąc to nie widział Administratorki, która właśnie pojawił się w drzwiach. Patrzyła raz na jednego raz na drugiego. Oczy błyszczały jej gniewnie. Odwróciła się na pięcie i wyszła.
- A myślałem, że takie rzeczy to się tylko w „Modzie na sukces” dzieją… –powiedział House bardziej do siebie niż do Wilsona.
- Jakie? –Nieświadomy niczego onkolog patrzył na niego pytająco.
- Przez rok stawiasz mi lunch Wilson, i nawet nie pytaj dlaczego! –rzucił w stronę onkologa, samemu kierując się do drzwi.


- Wydawało mi się oczywiste, że pewne fakty zostaną między nami! Ale najwyraźniej było to oczywiste tylko dla mnie! –Cuddy przystąpiła do ofensywy, jak tylko zamknął za sobą drzwi.
Patrzył na nią. Stała z rekami opartymi na biodrach, w lekkim rozkroku; jak matador gotujący się do boju. Wyglądała pięknie. Przed oczami znowu stanął mu obrazek jak leżała pod nim naga i niecierpliwa… I co ona ma jej powiedzieć? Tłumaczyć? Po co? Przecież i tak mu nie uwierzy. Nie miało znaczenia co powie, nastawienie Cuddy było oczywiste, jak w passo-doble* –na końcu i tak byk musiał zginąć…
- A jakie to ma dla ciebie znaczenie? Przecież już ustaliliśmy, że to co się zdarzyło to tylko przypadkowy incydent –stwierdził opanowanym głosem.
- Co nie znaczy, że ma o ty wiedzieć cały szpital!
- Jakoś ci nie przeszkadzało jak do tej pory szpital plotkował o naszym rzekomym seksie w schowku na miotły. Teraz ci przeszkadza?
- House! –nastąpiła chwila ciszy. Zabrakło jej argumentów. –Naprawdę cie nienawidzę!
- Ja ciebie tez Lisa, nawet nie wiesz jak bardzo! –nagle na jego twarzy pojawił się promienny uśmiech. Odwrócił się, dając jej do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. Odprowadziła go do drzwi zdziwionym wzrokiem.


Hiszpański taniec imitujące walke byka z torreadorem, w której na koncu byk (mężczyzna) ginie.

- Cuddy, powiesz mi co tu się właściwie dzieje? –zapytał Wilson przyjmując wygodniejszą pozycję na łóżku.
- Nie wierć się Jimmi, nie pomagasz mi –upomniała go administratorka przemywając jego plecy gazą –nie wiem o czym mówisz, co ma się dziać oprócz tego, że siedzimy tu jak małpy w klatce od ponad tygodnia?
- Dobrze wiesz o co pytam –spojrzał na nia wymownie –nie chce być wścibski, ale nie trzeba być szczególnie bystrym, żeby to zauważyć…zachowujecie się jak kochankowie po kłótni.
- To nie bądź wścibski –spojrzała na niego gniewnie.
- Nie interesuje mnie z jakich powodów poszłaś z nim do łóżka, ale musisz wiedzieć jedno; Hause rozróżnia dwa rodzaje kobiet –prostytutki, z którymi sypia od czasu do czasu, i kobiety, które szanuje. Z tymi drugimi nie sypia tak po prostu.
- Dzięki pocieszyłeś mnie. Zawsze chciałam usłyszeć, że jestem prostytutką.
Spojrzał na nia z politowaniem.
- Jesteś pewna, że właśnie to miałem na myśli?
- To nie jest takie proste Jimmi…-powiedziała. W jej oczach dojrzał smutek.
- Czasem jest Lisa, tylko tego nie widzimy.


To była jedna z najgorszych nocy w jego zyciu. Stan trójki pacjentów pogorszył się gwałtownie. Siedział koło łóżka Wilsona i wsłuchiwał się w słowa przez niego wypowiadane w gorączce. Były tam urywki jakichś wspomnień, w których przewijały sie imiona jego żon, dzieciństwo, pacjenci. Najczęściej jednak pojawiało się jego imię. Urywane słowa naprowadzały go na konkretne wydarzenia. Jego umysł powoli włączał się w tą swoistą wędrówkę w czasie po ich przyjaźni. Przeżywał raz jeszcze każdą chwilę, niektóre wspomnienia przywoływały uśmiech, inne złość, jeszcze inne wprowadzały go w melancholijny nastrój. Przez większość zycia jedynym pewnikiem, pewna stałą, punktem odniesienia, był właśnie Wilson. On zawsze był.
- House?! –dobiegł go cichy szept przyjaciela.
Kiedy pochylił się nad nim, zauważył, ze po raz pierwszy od paru godzin jest przytomny. Położył rękę na jego czole. Nadal było rozpalone, ale jakby trochę mniej.
- Jak się czujesz? –zapytał świecąc mu latarką w oczy.
- Do dupy –wyszeptał onkolog słabym głosem.
- Czyli nie jest tak, źle. Wiesz, że w przyszłym tygodniu twoja kolej na stawianie kręgli? Myślałeś, że się wywiniesz symulancie? –House próbował żartować, kiedy ciężka gula podchodziła mu do gardła i zaciskała się na nim jak obręcz.
- House, w moim biurku jest testament, chce żebyś był wykonawcą.
- Przestań chrzanić Wilson! Myślisz, że dam ci wyjść stąd nogami do przodu? Kto mi będzie wypisywał recepty? Kto będzie prawił mi kazania? Nie ma mowy –House nie miał zamiary słuchać tych bzdur.
- I jeszcze jedno… nie spieprz tego z Cuddy.
Zapadła chwila ciszy. House nie był w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.
- Zapisałem ci moją kolekcje Whiskey. Z całego świata –poinformował Wilson.
- Masz kolekcje Whiskey i ja nic o tym nie wiem? –wykrztusił w końcu House, dostosowując się do żartobliwego tonu przyjaciela.
- Gdybyś wiedział, to pewnie już bym jej nie miał…

Tej nocy anioł śmierci wędrujący po Princeton Plainsboro Teaching Hospital okazał się łaskawy dla Jamesa Wilsona. Oszczędził go, zabierając ze sobą Jane Wilder, pielęgniarkę przyjmującą pacjentów na oddział. Druga ofiara gorączki afrykańskiej, odeszła nad ranem o godzinie 4.26, pozostawiając szpital w głębokiej zadumie i strachu.

Cztery noce później Wilson nadal żył. Co więcej jego życiu nic nie zagrażało. Nie odnotowano również przypadków nowych zachorowań. Dla Housa były to ciężkie, bezsenne noce. Kiedy wszystkim wydawało się, że spał, on spod wpółprzymkniętych powiek wpatrywał się w monitor kontrolujący funkcje życiowe. Pikanie komputera stało się dla niego codzienną mantrą. Mało rozmawiali. Wilson większość czasu spał, a z Cuddy zawarli cichy pakt o nieagresji, którego żadne nie miało zamiaru łamać. Wszyscy mieli dość przebywania w izolatce.

House siedział na swoim stałym miejscu, przy łóżku Wilsona, kiedy za szybą pojawił się Foreman i Chase.
- House śpisz? –usłyszał głos dobiegający z głośników.
Wstał i podszedł do mikrofonu.
- Spałem dopóki nie zakłóciliście mojego świętego spokoju.
- Mamy dobre wiadomości –Chase uśmiechał się szeroko. Chyba po raz pierwszy od kilku dni House widział, żeby ktoś w szpitalu się uśmiechał. Dobry znak.
- Znieśli recepty na Vicodine? –zmęczenie nie pozbawiło go specyficznego poczucia humoru.
- Jutro wychodzicie –wyniki są zadowalające. Wydaje się, że wirusa już nie ma –poinformował Foreman.
- Jesteście pewni? –House usłyszał głos Cuddy dobiegający gdzieś zza jego pleców.
- Musicie jeszcze dla bezpieczeństwa zrobić sobie badania krwi. Jeśli wszystko będzie ok., to jutro was wypuszczamy – Foreman oznajmił jej dobra nowinę.

- Bardzo proszę, jak się nie wbijesz za pierwszym razem, to bądź pewna że się odpowiednio odwdzięczę –zagroził House podając Cuddy strzykawkę.
- No nie wiem czy dam radę z tobą konkurować w tej kwestii, nie jestem specjalistą od dawania sobie w żyłę –odgryzła się administratorka, podwijając rękaw niebieskiej koszuli.
- Ale za to znasz się na wysysaniu z człowieka krwi, wampirzyco – House oficjalnie złamał niepisane zawieszenie broni przyjęte na czas choroby Wilsona.
Cuddy precyzyjnie wbiła igłę w przedramię Housa. Pociągnęła za tłok, w miejsce którego zaczął się pojawiać czerwony płyn.
- Aż się dziwię, że jest czerwona –skomentowała ten fakt z uśmiechem.
- Też wolałbym niebieską, ale synom wojskowych nie przyznawali takiej –odparł obserwując jak pojemnik napełnia się krwią.
- Miałam raczej na myśli zieloną, jak u Trola.
- Za dużo Baldurs Gate*, Cuddy…musisz z tym skończyć zanim nie zaczniesz latać na sabaty…zaraz…gdzie była ta konferencja, na której byłaś miesiąc temu? Na Łysej Górze?

Wyniki przyszły po paru godzinach. Cuddy z bijącym sercem otwierał kopertę z pieczątką szpitalnego laboratorium. ‘Wynik negatywny’ –przeczytała. To był koniec. Uczucie ulgi przelało się falą przez jej ciało. Jutro wyśpi się we własnym łóżku, zje przy własnym stole, wykapie się pod własnym prysznicem…Jej spojrzenie zatrzymało się na Housie, który obserwował ja z fotela. Poczuła pewien żal. Dwa tygodnie razem. Dwa zwariowane tygodnie…
- Jutro wychodzimy –poinformowała go.
Skinął tylko głową.

Po 13 dniach w zamknięciu przekroczyli w końcu drzwi izolatki. Wilson i pielęgniarka, zostali przewiezieni na oddział, a House i Cuddy otoczeni wianuszkiem szpitalnego personelu udali się do pokoju dezynfekcyjnego. Po krótkiej procedurze, mogli ubrać się w czyste ubrania i wyjść na świeże powietrze. Byli wolni.

House spoglądał ukradkiem na idącą obok niego kobietę i czuł się nieco skrępowany. Nie wiedział co ma jej teraz powiedzieć. Dziwnie się czuł ze świadomością, że wróci do pustego mieszkania. Przyzwyczaił się do jej obecności… Nie ważne czy się kłócili czy kochali…polubił jej obecność. Polubił to, że zawsze była obok…

Stanęli w drzwiach szpitala. Promienie ostrego słońca raziły w nawykłe do półmroku oczy.
- Weź sobie dzień wolnego doktorze House, odpocznij, widzimy się po jutrze w pracy –nawet dla niej zabrzmiało to trochę zbyt oficjalnie, zważywszy na okoliczności.
- Zatem do zobaczenia pojutrze doktor Cuddy –odpowiedział patrząc jej w oczy, choć wcale nie chciał żeby odchodziła.
Cuddy odwróciła się i ruszyła w stronę samochodu.
Przeszła kilka kroków, kiedy zatrzymał ją głos Housa.
- Lisa…
Spojrzała na niego. Stał w tym samym miejscu.
- Ty tez odpocznij…powiedział tylko po czym skierował się w stronę stojącego na parkingu motoru.



* Baldurs Gate jest to gra RPG oparta na realiach świata fantasy w którym pełno jest czarownic, potworków i różnych dziwnych stworzeń, w tym troli.

Trzy dni później House nadal unikał rozmowy z Cuddy. A ona unikała jego. Brakowało mu jej obecności. Brakowało mu jej drwin i docinek. A jednak nie było to takie proste…Gdzieś w głębi duszy bał się powtórki z rozrywki. Bał się, że powtórzy się historia ze Stacy. Im wyżej człowiek się wznosi, tym z większej wysokości upada…A on dobrze wiedział jak bolesne są takie upadki. Natknął się na nią w laboratorium. Już miał się wycofać, zanim go zauważy, ona jednak odwróciła się usłyszawszy kroki.
- House! Wiesz może gdzie są wyniki twojej nowej pacjentki?
- A już są? – udał zdziwionego. Pacjentka wydawała mu się bezpiecznym tematem.
- Greg…musimy porozmawiać…- House skrzywił się w duchu, czyli jednak nie będzie tak lekko.
- Chcesz mi opowiedzieć jak było na sabacie? –miał cichą nadzieję, że jednak uda mu się uniknąć tej rozmowy.
- House… to miało dla mnie znaczenie…wiesz o czym mówię…-wyszeptała z wzrokiem wbitym w podłogę.
- Wiem Cuddy. Miało znaczenie.
- Myślisz, że…-przerwała, nie wiedząc co właściwie chce mu zaproponować.
Spojrzał na nią poważnie i patrzył przez chwilę.
- Nie wiem –powiedział w końcu zgodnie z prawdą.
Administratorka pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Idź do swojej pacjentki, może akurat trzeba jej usmażyć mózg, albo coś odciąć…
House uśmiechnął się i wyszedł.


Również trzy dni później James Wilson opuścił szpital. Z przyjemnością oddychał świeżym jesiennym powietrzem. Był jeszcze osłabiony, ale jakież to miało znaczenie? Słońce świeciło, zjadł normalny obiad w bufecie, a co najważniejsze żył. Czego chcieć więcej? Wsiadł do taksówki i pojechał do mieszkania.

Ku jego zdziwieniu drzwi były otwarte. Popchnął je ostrożnie spodziewając się najgorszego. ‘Albo złodziej albo House’ –pomyślał. Okazało się że to drugie. Siedział w fotelu otoczony pozaczynanymi butelkami Whiskey.
- Moja kolekcja! –wrzasnął Wilson wstrząśnięty widokiem.
- Rzeczywiście jest wyśmienita, najbardziej smakuje mi ta podróbka argentyńska. Skąd ją wziąłeś? –powiedział House podnosząc kieliszek do ust i upijając łyka bursztynowego płynu.
- House jak mogłeś?
- No co? – House był zdziwiony –przecież mi je zapisałeś. Podobnie jak swoją plazmę i…-przerwał spoglądając na kartkę papieru leżącą na stoliku -…i kolekcje płyt, książki…
- Czytałeś mój testament! – Wilson nie mógł uwierzyć.
- Tylko mam kilka poprawek, naniosłem je ołówkiem, jutro o 10 weź sobie wolne, umówiłem nas do notariusza…
Wilson patrzył na niego osłupiały. Nie był pewien czy House żartuje czy mówi poważnie. Sięgnął po butelkę i pociągnął z gwinta kilka łyków. Teraz lepiej. Wtedy przed oczami stanął mu obraz Housa siedzącego przy jego łóżku w czasie choroby; ‘Podobno każdy ma takich przyjaciół na jakich sobie zasłuży’ –pomyślał, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Dolał Housowi alkoholu a sam znowu pociągnął z gwinta.
- Mam ochotę się dziś zalać –powiedział onkolog.
- To jest nas dwóch –Diagnosta był na jak najlepszej drodze, żeby wcielić słowa w życie.
- Mazel Tov, House!
- Mazel Tov Wilson!


KONIEC CZĘŚĆI PIERWSZEJ


Niebawem pojawi się część druga. Dziękuję wszystkim czytającym i komentującym:*

Zapraszam na część II fika, zatytułowaną Cienie przeszłości.
Życzę miłej lektury i czekam na Wasze komentarze:)

Cienie przeszłości


Wieczór był cichy i spokojny. O tej porze w szpitalu byli tylko ci, którzy musieli albo ci, którzy nie koniecznie spieszyli się do pustych domów. House stojący na dachu, miał doskonały widok na wszystkie okna, z których dobywało się światło. Obserwował pokój pielęgniarek, które dyskutowały o czymś żywo, co chwile wchodząc i wychodząc, pokoje lekarzy, pochylonych nad stertami dokumentów, sale pacjentów, którzy od dawna powinni już spać. Obserwacje prowadzone z dachu, były doskonałym źródłem informacji; House nie raz był cichym świadkiem potajemnej schadzki, kłótni, którą mógł wyczytać tylko z gestów, a także od czasu do czasu nieoczekiwanych zdarzeń, takich jak próba kradzieży recept przez jednego z chorych, czy striptiz wykonywany przez prostytutkę dla ordynatora oddziału ratunkowego…
‘Nigdy nie wiadomo kiedy trzeba będzie uciec się do szantażu’ –myślał delektując się wyobrażeniem miny Wilsona, kiedy ten dowiedział by się tych wszystkich pikantnych szczegółach z życia szpitala.

Jego spojrzenie zatrzymało się na oknie umiejscowionym na samym końcu budynku. Ostatnio coraz częściej wpatrywał się w to właśnie okno. Widział zarys kobiety pochylonej nad biurkiem. Ciemne włosy opadały jej na twarz. Co chwilę sięgała do kubka i upijała łyczka, zastygając na chwilę w bezruchu. Odgarnęła ręką włosy i odrzuciła je do tyłu. Potem znowu wróciła do pracy. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę. Nad tym co chciał zrobić myślał równy miesiąc. Od dnia w którym chciała z nim porozmawiać, a on na to nie pozwolił mijał właśnie miesiąc. Nie wymyślił nic nowego. Te same pytania. Ten sam brak odpowiedzi. Tylko czasu zdawało się być coraz mniej. Zastanawiał się czy Cuddy żałowała, że dała się porwać chwili i poszła z nim do łóżka. Powiedziała mu wtedy, że żałować będzie bardziej jak tego nie zrobi. Te słowa nie dawały mu spokoju.
Westchnął cicho i skierował się w stronę windy.

Najpierw usłyszała charakterystyczne kroki w korytarzu. Kroki człowieka posługującego się laską Potem usłyszała trzask otwieranych drzwi. Dodając to do braku elementu środkowego –odgłosu pukania, wiedziała już z kim ma do czynienia.
- Nie przepisze ci vicodinu drugi raz w tym tygodniu, nie dam ci wolnego od kliniki i nie zgadzam się na wszelkie eksperymenty rodem z Frankensztaina –oznajmiła, nie podnosząc głowy z nad sterty papierów.
- A pójdziesz ze mną do łóżka? –zapytał z bezczelnym uśmiechem.
- Nie –rzuciła piorunujące spojrzenie.
- Wymień mi choć kilka powodów dlaczego nie miałabyś tego zrobić? –zaproponował.
- Bo jesteś aroganckim, żałosnym, bezczelnym dupkiem? –wymieniła na jednym oddechu.
- Miało być, dlaczego NIE pójdziesz. Za co mnie uwielbiasz będzie za chwilę.
- Chciałeś cos konkretnego? Czy po prostu znudziło ci się podglądanie ludzi z dachu? –Cuddy patrzyła na niego z satysfakcją w oczach. Zaskoczyła go.
Milczał przez chwilę zbity z tropu. Skąd ona wiedziała? Przecież nie mogła go stąd widzieć…chyba…chyba że sama chodziła na dach! Uśmiechnął się. Cuddy była godnym przeciwnikiem.
- Widzę, że twoje wszędobylskie macki sięgają naprawdę daleko…To stad wiedziałaś, że Betty ma romans z Johnsonem? Nie musiałaś jej od razu zwalniać…miałem darmowe porno.
- Nie zwolniła bym jej gdyby miała romans i przy okazji wykonywała swoje obowiązki. Ale ona tylko miała romans –potwierdziła jego domysły.
- Skoro nie chcesz ze mną spać, to może przynajmniej pójdziesz ze mną na mecz? –zaproponował nagle zmieniając temat.
Cuddy patrzyła na niego oniemiała. W jej oczach czaiło się zaskoczenie i podejrzliwość. Co on sobie myślał?! Zrobił z siebie idiotę.
- Jak nie chcesz to nie…miałem dwa bilety, a Wilson nie może, bo ma jakieś spotkanie…-próbował ratować sytuację.
- Dobrze House –przerwała mu zanim zdążył wymyślić kolejne usprawiedliwienie.
- Zgadzasz się? –teraz on wyglądał na zaskoczonego.
- Tak –odpowiedziała krótko.
- Eeee…w takim razie… do jutra –odwrócił się i wyszedł szybko jakby sam diabeł go gonił.
Kiedy zniknął za drzwiami, Cuddy, nie mogąc dłużej się powstrzymać, wybuchła głośnym śmiechem.

Wszedł do gabinetu jak zwykle lekko spóźniony. W pokoju siedzieli tylko Chase i Cameron, pogrążeni w rozmowie.
- Dosyć tego romansowania, nie macie nic lepszego do roboty? To idźcie po kawę –rzucił w ich stronę samemu siadając na krześle.
- Masz pocztę -poinformowała go Cameron.
- Kazałem ci ją wyrzucać, przecież wiesz, że nie będę czytał kolejnych zaproszeń na pokaz pościeli ekologicznej –powiedział zajęty regulowaniem odbiornika przenośnego telewizorka.
- Część wyrzuciłam, ale zdaje się, że jest też jakaś prywatna korespondencja.
- Prywatna? –spojrzał ze zdziwieniem.
- Może jakiś wdzięczny za opiekę pacjent? –zasugerował Chase z uśmiechem wywołanym faktem, że ktoś mógłby wysłać Housaowi podziękowania, pomimo jego gburowatej natury. Takie wydarzenia należały do rzadkości.
- Czy ja nie powiedziałem przed chwilą, że chce kawę? –House szybko sprowadził go na ziemie.

Wstał i podszedł do swojego biurka. Oprócz standardowego bałaganu jaki zwykle na nim zostawiał, zobaczył stosik pieczołowicie ułożonych kopert. Wziął pierwszą ‘Zaproszenie na konferencje…’ Wylądowała w koszu zanim zdążył przeczytać do końca. Następnie przebrnął przez kilka ofert pracy, które podzieliły jej los. Kiedy podniósł kolejną, jego ręka, która automatycznie skierowała się w stronę kosza, zatrzymała się nad nim. Przyjrzał się uważnie wypisanemu odręcznie adresowi. Charakter pisma wydawał mu się dziwnie znajomy…Z zakamarków pamięci zaczęły wypływać zamazane wspomnienia…

Wracał ze szkoły trzymając kurczowo wymięty zeszyt. Droga, którą zwykle pokonywał w 20 minut wydawała mu się nienaturalnie długa. A może celowo szedł wolniej? Kiedy stanął w końcu przed drzwiami rodzinnego domu, czuł jak nogi zaczynają mu drżeć, a strach podchodzi do gardła, tworząc wielką gulę, której nie dało się przełknąć. Nienawidził tego uczucia. W końcu pociągnął za klamkę i wszedł do przedpokoju. Drżącymi rekami zdjął buty i ustawił je równo na półce, uważając, żeby nie wystawały –nie chciał znowu mieć karnego sprzątania podwórka. Usłyszał odgłosy dochodzące z kuchni. Dzisiaj obiad przygotowywał ojciec. Odetchnął głęboko i skierował swoje kroki w tamtą stronę.
- Dzień dobry, tato –powiedział cicho.
- Dzień dobry, Greg! Już z powrotem? Jak tam w szkole chłopcze? –Ojciec poczochrał jego włosy szorstką dłonią i wrócił do krojenia warzyw.
- Dobrze –wybąkał niepewnie –musisz tylko to podpisać.
John House wziął z reki chłopca zeszyt i otworzył go. W miarę jak czytał, jego twarz stężała, przybierając surowy wyraz.
- Ty mały przybłędo! Ty bękarcie ty! –zamachnął się zeszytem, który zatrzymał się na twarzy chłopca. Greg upadł na podłogę, trzymając się za zaczerwieniony policzek. Wiedział co teraz nastąpi.
- To ja ci dałem nazwisko, daje ci dach nad głową, żywię cię, a ty tak mi się odwdzięczasz?! –krzyczał John House –bójek w szkole ci się zachciało?!
- Ja tylko –próbował tłumaczyć przez łzy niebieskooki chłopczyk -…on…on…się śmiał…
- Milcz! –wrzasnął ojciec –nie będę słuchał tych bzdur!
- Ale tato…-ciałem ośmiolatka wstrząsnął niepohamowany szloch.
- Nie mów tak do mnie! Jesteś bękartem! Słyszysz! Mój syn nigdy by nie przyniósł uwagi od dyrektora! Wynoś się na górę!

Greg patrzył bezradnie w oczy ojca. Nie znalazł w nich niczego prócz gniewu i żalu. Było tylko morze złości i wyrzutów. I słowo, które słyszał od zawsze. ‘Bękart’ Wstał i pobiegł do swojego pokoju. Po policzkach nadal płynęły łzy, a ciało przeszywały dreszcze. Dopiero teraz zauważył, że ma mokre spodnie. O tym że strach upadla i pozbawia godności, przekonał się bardzo wcześnie.

W nocy kiedy leżał w łóżku nakryty kołdrą czuł się bezpiecznie. Cisza i ciemność. Bez krzyku, bez wrzasków, bez słów, które bardziej raniły niż ślady mocnego, ojcowskiego pasa. Greg House dobrze wiedział co to strach.

Rano znalazł na biurku zeszyt. Otworzył i znalazł zamaszysty podpis ‘John House’. Odetchnął z ulgą. Miał spokój –do następnego razu.

Gregory House ściskał w drżącej dłoni kopertę. Wpatrywał się w te same litery, napisane czarnym piórem. Poczuł jak cos zaciska się na jego gardle. Poczuł jak fala nienawiści zalewa jego umysł i ciało.

- House, twoja kawa –dobiegł go zza pleców głos Chesa.
- Wyjdź stąd –powiedział tylko nie odwracając się do niego.
- Ale…
- Robert, wyjdź.
Chase spojrzał na niego zdziwiony. House nie mówił do nikogo po imieniu. Odwrócił się i wyszedł z parującym kubkiem kawy w dłoni.

Wskazówka prędkościomierza poruszała się, wskazując kolejne wartości na przedziałce. Niebezpiecznie zbliżała się do granicy bezpieczeństwa oznaczonego czerwoną kreską. Pęd wiatru wdzierał się pod kołnierz kurtki motocyklisty. House miał wrażenie, że za chwilę uniesie się w powietrzu. Minęło już dobre pól godziny, jak opuścił szpital odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami, wsiadł na motor i ruszył przed siebie. Chciał uciec od wszystkiego. Od wspomnień które zawładnęły jego umysłem…

Młody chłopak w czerwonym kasku, jechał z zawrotna prędkością, wymijając slalomem sunące przed nim samochody. Uciec…jak najdalej…
Zaledwie parę godzin wcześniej wpadł do swojego domu cały rozpromieniony.

- Mamo! Dostałem się na medycynę! Będę lekarzem! –krzyczał od progu, triumfalnie wymachując kopertą z listem gratulacyjnym w środku. Zrzucił buty, które wylądowały w nieładzie na chodniku i pobiegł do kuchni.
- Mamo! Jesteś…? –urwał, stając w progu. Przed nim stał John House.
- I czego się tak drzesz, jakby cie ze skóry obdzierali - przywitał go chłodnym spojrzeniem.
- Dostałem się na medycynę, idę do college –poinformował osiemnastolatek, hardo zadzierając brodę. Dawno minął czas, kiedy chował się przed ojcem ze strachu.
- Nie idziesz na żadną medycynę. Wybij to sobie z głowy. W college zrobią z ciebie maminsynka większego niż jesteś.
- Pójdę –chłopak obstawał przy swoim, patrząc ojcu prosto w oczy.
- Od września idziesz do Marines. Tam zrobią z ciebie mężczyznę mięczaku!
- Takiego jak ty? –zapytał House z przekąsem –Nigdy.
Stali naprzeciwko siebie –jak dwa psy gotujące się do walki. John House powoli rozpiął gruby skórzany pas i wyjął ze szlufek.
- Ty bezczelny goju…Ty bękarcie…!Śmiesz mi się przeciwstawiać?! Zamachnął się do ciosu. Zanim jednak ten nastąpił. Poczuł jak dłoń chwyta go za nadgarstek i zaciska się na nim boleśnie. Zanim zdał sobie sprawę co się dzieję, poczuł silny cios spadający na jego szczękę. Pociemniało mu przed oczami i runął na posadzkę jak długi.

Greg dyszał z wściekłości. Nigdy więcej nikt go nie uderzy. Nigdy więcej nikt nie nazwie go bękartem. Nigdy więcej strachu. Patrzył z pogardą na człowieka, który dał mu nazwisko, jednocześnie zamieniając, życie w piekło. Leżał teraz wyciągnięty na podłodze tak jak on setki razy. Nie czuł już nawet nienawiści. Tylko odrazę.

-Jak śmiałeś! Jestem twoim ojcem! –usłyszał słowa wypowiadane przez Johna Housa. W jego oczach malowało się zdziwienie pomieszane z wściekłością.
- Nie jesteś moim ojcem. Nigdy nie byłeś.
Wyszedł z domu i wsiadł na motor. Chciał uciec jak najdalej.

Tego dnia po raz ostatni na długie lata widział się z ojcem. Wyprowadził się z domu, poszedł na studia i został lekarzem.


House zatrzymał motor na parkingu. Widział w oddali światła miasta –dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak daleko jechał. Wyjął list z koperty i przeczytał go jeszcze raz.

Synu!
Nie potrafiłem być ojcem. Nie potrafiłem znieść myśli, że będziesz tak słaby, jak ja byłem całe swoje życie. Chciałem zrobić z ciebie mężczyznę, takiego, jakim ja nigdy nie potrafiłem być. Wybrałeś własne życie. Wiele razy mówiłem ci jak bardzo mnie zawiodłeś. Dziś wiem, że to ja zawiodłem. Byłem tchórzem. Nie proszę, żebyś mi wybaczył. Proszę tylko, żebyś nie popełnił moich błędów. Jesteś moim największym sukcesem i zawsze byłem z ciebie dumny.
Twój ojciec.

- Sukinsyn –zaklął House, zgniatając papier w dłoni. Zamachnął się i rzucił. Patrzył jak papierowa kulka leci i upada ginąc gdzieś w gęstej trawie.

O Wy, ludzie małej wiary:P zwatpiliście, że bedzie Huddy? to macie!
fragment dedykuje Ewel -za cierpliość, przejrzenie moich zamyslów i boskiego avka:)


Siedział na kanapie pogrążony w zadumie. Tamtego dnia, kiedy wyprowadził się z domu, wśród wielu złożonych sobie obietnic, była również ta, w której przyrzekł nigdy nie wracać do tamtego czasu. Chciał wyrzucić to z pamięci. Chciał zapomnieć. Do tej pory prawie mu się to udało. Albo przynajmniej tak sobie wmawiał. Tamtego dnia cos w nim pękło. Już mu nie zależało na uznaniu w oczach ojca, nie chciał jego akceptacji –o która na próżno zabiegał. Dla niego był nikim. Dla niego był bękartem. Przez resztę życia, udowadniał sobie, że tak nie jest.

Z zamyślenia wyrwał go dzwonek do drzwi. Nie zwrócił na niego uwagi. Kiedy jednak dźwięk powtórzył się kilkakrotnie, wstał i poszedł zobaczyć, kto ośmiela się go nachodzić o tej porze. Przekręcił klucz i otworzył.
- Nie ma mnie –powiedział do Cuddy stojącej w progu.
- House, wszystko w porządku?
- Nie. Przyjdź jutro –chciał zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, ale administratorka była szybsza. Zanim się obejrzał już szła w kier



_________________

PostWysłany: Sob 18:58, 20 Gru 2008
T.
Mecenas Timon
Mecenas Timon



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 37

Posty: 2458

Powrót do góry




Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Chrześcijanie mają Biblię, Muzułmanie - Koran, a wyznawcy Judaizmu - Torę. Bramini indyjscy - Rigwendę, wyznawcy nowego hinduizmu - Mahabharadę i Ramajanę...

Użytkownicy Forum mają natomiast "Wirusa" :D
Mówiąc krótko: stworzyłaś, Sis, DZIEŁO KULTOWE, na którym będą wychowywane następne pokolenia! :twisted:



PostWysłany: Sob 20:39, 20 Gru 2008
rocket queen
Pumbiasta Burleska



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 57

Posty: 3122

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

za nia zrezygnowany.
- Nachodzisz mnie w biurze, nachodzisz mnie w klinice, nachodzisz mnie w domu. Mam cie oskarżyć o mobbing? –zapytał patrząc jak Cuddy zbiera puszki z fotela –przyszłaś posprzątać mi w mieszkaniu?
- Wcale nie sprzątam…ja tylko…organizuje te śmieci. Możesz ze mna porozmawiać jak dorosły człowiek? A nie uciekasz do swojej piaskownicy…Chociaż jak dorosły człowiek to może zbyt wielki wymóg, ale możesz się przynajmniej postarać…-poprawiła się szybko.
House westchnął przeciągle usiadł naprzeciwko niej.
- To zależy, czy będziesz zrzędzić czy nie.
- Zacznijmy od początku. To ten list, prawda? –bardziej stwierdziła fakt niż zadała pytanie.
- Widzę, że siatka donosicieli działa całkiem sprawnie –zadrwił diagnosta.
- Nie narzekam. Pacjenci do ciebie nie piszą, przyjaciół poza szpitalem nie masz…zostaje rodzina –kalkulowała na głos Cuddy.
- Pracujesz w dochodzeniówce? Tritter załatwił ci etat?
Spojrzała na niego z wyrzutem. Zawsze uciekał od odpowiedzi.
- Napisał do mnie ojciec –powiedział nagle w przypływie szczerości.
- Z tego co wnioskuje…nie mieliście najlepszych stosunków?
- Nie mięliśmy żadnych, odkąd skończyłem 18 lat –poinformował ją chłodno. W jego niebieskich oczach widziała skrywana głęboko urazę -był skurwysynem.
- Nie będę pytać. Jak będziesz chciał to powiesz dlaczego –powiedziała podchodząc do niego –House, to było dawno. Nie pozwól, żeby błędy twojego ojca, decydowały o twoim życiu.
Patrzyła mu w oczy.
- Nie dość, że nie dajesz mi się zalać, to jeszcze raczysz mnie tanimi banałami. Jesteś beznadziejna –House nigdy by nie przyznał, jak bardzo potrzebne były mu jej słowa.
- Jak kochasz niewłaściwy gatunek człowieka, musisz mieć w sobie cos beznadziejnego –rzuciła lekko podchodząc do barku. Nalała sobie kieliszka brandy i wypiła ciurkiem. Nie co dzień wszakże prowadziła z Housem takie rozmowy.
Diagnosta przez dłuższą chwilę trawił ta informację. Czy jemu się zdawało, czy Cuddy właśnie powiedziała to co powiedziała? Nie był pewien czy dobrze zrozumiał. Usiadła na przeciwko niego i wypiła kolejny kieliszek.
- Zalejmy się razem –zaproponowała.
- Cuddy, piłaś cos zanim przyszłaś do mnie? –zapytał zaskoczony jej dziwnym zachowaniem.
- A co? Tylko tobie wolno? Masz, wypij –podała mu kieliszek –posiedzimy, poużalamy się, a na koniec zapaskudzimy ci łazienkę pawiami.
- Cycki Cuddy, rozmowa jak z Wilsonem. To mi się podoba –House był w coraz lepszym humorze. Wziął kieliszek z jej dłoni i wypił.
- House powiedziałeś…wtedy…w laboratorium…że to co się wydarzyło w izolatce miało znaczenie…-zapytała nagle niepewnie –czy to prawda?
- Tak, miało –odpowiedział po chwili milczenia.
- Dlatego zaprosiłeś mnie na mecz? –drążyła śliski dla nich oboje temat.
- Zaprosiłem…bo…-zamilkł na chwilę nie mogąc znaleźć odpowiednich słów –Cuddy, musimy o tym rozmawiać? –nigdy nie był zbyt dobry w te klocki.
- Chce wiedzieć.
- Nie wiem…nie wiem czego chce…czy nie może być tak jak jest?
- Nie wiem na ile mi to wystarczy –powiedziała zgodnie z prawdą.
Wstała i znowu podeszła do szafki z trunkami. Wybrała starą Whiskey i wyciągnęła szklaneczki.
- Chcesz trochę? –zapytała nie spuszczając go z oka. Nie zauważyła, że bursztynowy płyn zamiast do szklanki spływa po szafce.
- Mam zlizać z blatu?
Jej reka drżała, czy to pod wpływem alkoholu, czy przez wypowiedziane przed chwilą słowa.
Śmiała się odstawiając butelkę.
House podszedł do niej powoli. Wyjął jej kieliszek z dłoni i odłożył na szafkę. Przyciągnął ja w tali i zbliżył usta do jej ucha.
- Jak bardzo jesteś pijana? –zapytał
- Nie tak bardzo, żeby żałować tego co robię. Wystarczająco, żeby nie słuchać głosu rozsądku.

To chciał usłyszeć. Pociągnął ją w stronę kanapy i popchnął na nią.
- Auuu! –krzyknęła upadając. Sięgnęła ręką pod plecy i wyjęła napoczętą butelkę ‘Wyborowej’
- Ups…sorry –wyjął jej z reki i rzucił w kąt pokoju, nie zważając na ewentualne straty.
Cuddy ugryzła go w ramię śmiejąc się przy tym w głos.
- Osz ty!
- Masz za karę!
- Zdzirowata wariatko! Jesteś jak wrzód na dupie! –stwierdził zatapiając się w jej ustach.

House przeciągnął się leniwie rozciągając ramiona na całą szerokość łóżka. Jego dłoń natrafiła na cos miękkiego i włochatego. ‘Hektor już dawno mieszka z Wilsonem’- przeszło mu przez myśl…wiec co do cholery…Wtedy przypomniał sobie noc…Otworzył oczy i uśmiechnął się lubieżnie na widok nagiej kobiety leżącej w jego łóżku. I tym razem nie była to prostytutka podobna do Cuddy – to była Cuddy! Jego dłoń spoczywała na jej miękkich włosach. Jeszcze spała. Spojrzał na zegarek stojący na nocnym stoliku i ze zdziwieniem stwierdził, że jest 9:03. Jego szefowa była już mocno spóźniona do pracy i najwidoczniej w świecie nic sobie z tego nie robiła. Zastanawiał się co by się stało, gdyby zadzwonił do szpitala i powiedział, że pani administrator się spóźni do pracy, bo nie może znaleźć majtek…

Przyciągnął ją do siebie, a ona przylgnęła ufnie, przerzucając nogę przez jego biodra. Ułożyła się wygodnie, wgniatając go w materac.
‘Może i słodki…ale jednak znaczny ciężar...’ –myślał próbując przyjąć nieco wygodniejszą pozycję.
Lisa go kompletnie zaskoczyła. To było szalone, nieobliczalne…Jakimś cudem sprawiła, że zapomniał o ojcu, o liście…sprawiła, że nie było to istotne…

Poczuł jak drgnęła. Rzęsy połaskotały go po ramieniu, otworzyła oczy.
- No nareszcie…bo już myślałem, że całkiem zaślinisz mi ramię! Dzień dobry pani administrator! –patrzył na nia uważnie, nie bardzo wiedząc jakiej ma się spodziewać reakcji. Ostatnio jak mu się wpakowała do łóżka, to rano zrobiła z tego aferę…wczoraj niby mówiła, że wie co robi…ale kto by jej wierzył…
- Jakoś wczoraj ci to nie przeszkadzało, jak wymieniałeś się ze mną płynami ustrojowymi –powiedziała układając się wygodniej na jego ramieniu –czy jest tak późno, jak mi się wydaje, ze jest?
- Jest nawet później, niż ci się wydaje –powiedział zadowolony, że tym razem obejdzie się bez rzucania garnkami…
- W takim razie…daje ci dziś wolne –wymruczała leniwie.
House był zbity z tropu. Był przygotowany na szaleńczy sprint w stronę łazienki, nerwowe kompletowanie porozrzucanej garderoby…a tu takie zaskoczenie…
- Cuddy, dobrze się czujesz? Nie idziesz do pracy?
- Czuje się świetnie. I nigdzie się stad nie ruszę –poinformowała go z przekorą.
- To nawet lepiej! Będziemy mieli więcej czasu…-powiedział przewracając ją na plecy i całując czule w usta.
- A może ja chce jeszcze spać? –zapytała odpychając go leciutko.
- Nie zapominaj, że śpisz w moim łóżku, tu panują moje zasady –House nie miał zamiaru zwolnić uścisku.
- A czy będziesz przestrzegał moich zasad w moim gabinecie?
- Zależy co zaproponujesz…-zawiesił głos na chwilę –dywan, czy biurko?
- House! Dzisiaj idziemy na mecz?! –przypomniało jej się nagle.
- Ups…
- Co ups? –spytała tknięta złymi przeczuciami.
- Musze jeszcze odebrać bilety –poinformował ją patrząc na zegarek i kalkulując ile ma jeszcze czasu.
- Mówiłeś, że już je masz, że miałeś iść z Wilsonem.
- Cóż…kłamałem –przyznał z rozbrajającą szczerością.
- Czemu mnie to nie dziwi...
- Też się zastanawiam…-stwierdził, po czym zamknął jej usta długim pocałunkiem.

- Wilson? co ty tu robisz? Jak przyszedłeś na pokera, to zapomnij, właśnie wychodzę –House poinformował przyjaciela stojącego w otwartych drzwiach. Dopinał właśnie guziki niebieskiej koszuli.
- O tej porze wychodzisz? Zdradzasz mnie? –uniósł brwi zdziwiony onkolog, przeciskając się wąską szczeliną jaką dostrzegł między Housem a framugą.
- Czy ja mam napisane na drzwiach ‘wchodzić bez zaproszenia’? Dlaczego nikt nie słucha jak mu mówię, żeby nie wchodził do mojego mieszkania? A może to już nie jest wcale moje mieszkanie? –marudził House patrząc jak Wilson rozgląda się ciekawie.
- Nie mogłeś zdecydować się na koszule? –Wilson wskazał na porozrzucane ubrania –wyjąłeś krawaty? Zaraz…Ty mnie naprawdę zdradzasz! Idziesz na randkę!
- Ach wybacz kochanie, ale nie mogę przed tobą dłużej tego ukrywać, kanapki które robisz na lunch są bez majonezu, nie mogę dłużej tak żyć –powiedział dramatyzując teatralnie.
- Znam ją? –Wilson był coraz bardziej zaintrygowany.
- Tak, Cuddy wczoraj przyszła wieczorem, uprawialiśmy dziki seks, a za dwie godziny idziemy na mecz jankesów – oznajmił House poważnie.
Wilson wybuchnął głośnym śmiechem.
- Taaa, jasne a do mnie w nocy przyszły trzy moje byłe żony i powiedziały, że rezygnują z alimentów. Musisz przestać łykać tyle Vicodinu, przez to masz potem w nocy fantazje o własnej szefowej!
- Skoro nie wierzysz, to po co pytasz? –zapytał diagnosta uśmiechając się pod nosem.
Nagle Wilson spoważniał.
- Cuddy dziś nie była w pracy…ciebie też nie było…House, to był żart, prawda?
- Oczywiście, że to był żart, przecież bym się nie umawiał z własną szefową…zwłaszcza taką jędzowatą formalistką…-jego mina mówiła jednak cos zupełnie innego.
Jimmi milczał przez chwilę zbity z tropu. Obserwował, jak jego przyjaciel szuka marynarki, wśród stosu wymiętych ubrań. Dotyk kobiecej ręki potrzebny będzie nie tylko Housowi, ale także jego szafie -pomyślał.
- To coś poważnego? –zapytał z niepokojem. Co prawda Cuddy to nie Stacy, ale bał się, że po kolejnym nieudanym związku, z Housa nie będzie nawet co zbierać…
- Nie. Raczej nie. Wiesz, że nie jestem w tym dobry…-oznajmił House rozglądając się za biletami. Gdzie on je położył…
- A czy ona o tym wie?
- Nie wszyscy od razu gnają pod ołtarz, tak jak ty. – Znalazł bilety, schowane pod pismem medycznym, włożył je do kieszeni i skierował w stronę wyjścia.
- Życie jest krótkie i okrutne Wilson, a ja jestem w szponach pierwotnych instynktów. Życz mi dobrej zabawy –mrugnął okiem znacząco i zniknął za drzwiami, zostawiając Wilsona własnym myślom.
- Zatem baw się dobrze House…- onkolog wyszeptał do siebie.


- Cuddy! Pospiesz się! Nie wiem co ty tam robisz, ale w to jest mecz, a nie wybory Miss Uniwersum! Zresztą z twoim wielkim tyłkiem nie masz nawet co stratować! –Krzyczał House nerwowo spoglądając na zegarek.
- Jeszcze chwilę! Szkoda, że jak masz iść do kliniki to nie jesteś taki punktualny… -usłyszał głos dochodzący z pierwszego pietra.
Nalał sobie jeszcze jedną szklankę wody mineralnej i wypił. Co ona tyle tam robi? Operacja na otwartym sercu trwa krócej…

W końcu usłyszał kroki na schodach. Odwrócił się i już miał rzucić jakiś komentarz na temat czasu, który stracił na oczekiwanie, kiedy nagle zabrakło mu słów. Stała przed nim w ślicznej brązowej sukience, ciasno przylegającej do jej ciała. Delikatny makijaż, podkreślał jej szlachetne rysy twarzy, a włosy opadały miękko na jej ramiona.
- Już możemy iść –powiedziała rozglądając się za torebką, nie zdając sobie sprawy z wrażenia jakie na nim wywarła. Niby widział ja codziennie. A jednak niecodziennie umawiał się z nia na randkę…
- Wyglądasz…jak…rosyjska kurtyzana z elitarnej dzielnicy przy placu czerwonym…-wykrztusił w końcu.
- Za to tobie daleko do rosyjskiego potentata naftowego. Nie masz jeszcze własnego klubu piłkarskiego.
- To znaczy, że ze mną nie idziesz? –droczył się z nią podchodząc bliżej.
- No nie wiem…zastanawiam się…
- To może nawet lepiej…w sumie to możemy zostać… -stwierdził kładąc dłonie na jej pośladkach.
- House…idziemy –pociągnęła go w stronę drzwi.

W tym momencie zadzwonił telefon. House sięgnął do marynarki i spojrzał na ekran wyświetlacza.
- Matka? –zdziwił się –potem oddzwonię…
- Odbierz! –nakazała Cuddy
House odebrał telefon. W trakcie rozmowy jego twarz przybrała surowy wyraz. W końcu zamknął klapkę komórki i schował ja do kieszeni. Milczał.
- Cos się stało? –zapytała Cuddy zaniepokojona jego miną.
- Mój ojciec zmarł dziś w szpitalu –poinformował krótko.

Stanął przed drzwiami swojego rodzinnego domu. Sam sobie się dziwił, że tutaj jest. To była długa i ciężka noc.

Kiedy wyłączył telefon, poczuł jak ogarnia go uczucie pustki. Żadnego żalu, poczucia straty, smutku…Nic. Często widział ludzi, którzy tracili kogoś bliskiego. Obserwował rodzinne dramaty, łzy, ból, cierpienie…On nie czuł nic. Jakby chodziło o kogokolwiek; zwykłego kloszarda z ulicy, sprzedawcę, który rano wcisnął mu nieświeże bułki, policjanta, przed którym uciekał na motorze…

Siedział na kanapie w milczeniu. Myślał o liście. Jak się okazało pożegnalnym liście. Nienawidził go jeszcze bardziej. Po tylu latach chciał rozwiązać wszystko za pomocą kilku zdań. Strach przed śmiercią, widmo jego nędznego życia, kazało mu szukać przebaczenia u człowieka, którego skrzywdził najbardziej na świecie. Jakie to było żałosne! Jakie podobne do niego…Przez chwilę, zanim zmięta kulka papieru wyładowała w trawie, House miał nadzieję. Miał nadzieję… łudził się…że może jeszcze cos uda się naprawić. Szybko zdusił ją w sobie. Życie nauczyło go, że nie warto. Nie warto mieć nadziei. Miał rację.

Potem była Wielka Kłótnia.
Zaczęło się całkiem niewinnie…
- Greg…zarezerwuje ci samolot na rano…-zaproponowała Cuddy, podając mu szklankę wody.
- A kto powiedział, że się gdzieś wybieram? –odparł chłodno.
- No…na pogrzeb? –odpowiedziała niepewnie.
- Nie mam zamiaru nigdzie jechać i nie mam zamiaru o tym dyskutować –uciął temat.
- House! Nie pojedziesz na pogrzeb własnego ojca?! –Lisa była wstrząśnięta.
- Właśnie to powiedziałem. Powiedziałem jeszcze, że nie chce o tym mówić. Wiec daruj sobie.
- Tak nie można! To twój ojciec!
- To samo mi powiedział, jak zdzieliłem go w szczękę przed wyjazdem na studia –powiedział patrząc na nia chłodno.
- Uderzyłeś własnego ojca?
- Ojca? Cuddy, wiesz o czym mówisz? Czy można nazywać ojcem kogoś kto cie tresuje 18 lat? Przestań mi pieprzyć banały! Gówno wiesz! I nie mów mi co mam robić! A jak się nie podoba coś to się wynoś!
- Jestem u siebie…-powiedziała cicho.
- W takim razie ja wyjdę –rzucił podchodząc do drzwi.
- House, jak nie pojedziesz…całe życie będziesz przed nim uciekał…

Nie mógł spać. Myślał o jej słowach, o swojej matce, która tak często go broniła, przed gniewem Johna Housa. Myślał o tym co powinien czuć syn, po stracie ojca. O tym czego on nigdy nie miał i nie będzie miał. Rano wstał i spakował swoje rzeczy.

Zanim pojechał na lotnisko, miał jeszcze cos do załatwienia. Zatrzymał samochód przed równym trawnikiem administratorki szpitala i wszedł do domu. Skierował się do sypialni. Jeszcze spała. Usiadł na łóżku i odgarnął jej włosy z czoła. Otworzyła oczy i wzdrygnęła, przestraszona niespodziewana wizytą.
- Wracam za 3 dni –poinformował krótko.
Patrzyła w jego smutne, zmęczone i przenikliwie niebieskie oczy.
- Kocham cie House –powiedziała.
- Wiem Cuddy. Muszę jechać, spóźnię się na samolot.
- Jedź.
- Tylko nie myśl, że będziesz mną rządzić! –rzucił jeszcze zanim wyszedł.
- Nie mam złudzeń –szepnęła.

Teraz stał przed brązowymi drzwiami i czuł się jakby miał 15 lat i wracał właśnie ze szkoły. Wszystko wyglądało tak samo. Te same białe okiennice z doniczkami pełnymi kwiatów, krzaki róż ciągnące się wzdłuż domu, które podlewał z matką jako mały chłopiec, duży brązowy płot, przez który wdrapywał się do sąsiadów…Tak jakby czas się zatrzymał…
Nacisnął klamkę i wszedł. Przywitał go zapach cynamonowego ciasta i świeżo mielonej kawy.

Zastanawiał się dlaczego na pogrzebach zawsze musi padać deszcz. Jedni doszukiwali by się w tym znaku z nieba, które opłakuje zmarłych razem z ich bliskimi. Ta teoria wydawała mu się wyjątkowo naciągana. To był jego trzeci pogrzeb w życiu, na każdym padał deszcz, i na każdym zmarłym był wyjątkowo sukinsyn. Za pierwszym razem grzebano sąsiada. Miał wtedy 10 lat i matka twierdziła, że musi iść. Po tym jak dostał od niego lanie za to, że zrobił sekcje zwłok zdechłego kota, wybebeszając flaki na jego wypielęgnowanym trawniku, nie miał na to zbytniej ochoty. Wszakże zapewne był ignorantem w dziedzinie anatomii naczelnych, w przeciwieństwie do małego Grega. Za drugim razem denatem był nauczyciel z collegu, powszechnie uważany za plagiatora i idiotę. Cała szkoła musiała wysłuchiwać przez dwie godziny o jego wybitnych zasługach dla nauki. Wtedy zrozumiał, że ludzie kłamią nawet w obliczu śmierci. Od tamtej pory nie chodził na pogrzeby.

Teraz stojąc nad trumna Johna Housa, czuł się dziwnie. Zgromadzeni ludzi spoglądali na niego ze współczuciem, jakim obdarza się tych, którzy tracą kogoś bliskiego. Miał ochotę ich wykpić. Powiedzieć na głos prawdę. Tak jak to robił zawsze; bez owijania i bez upiększania. Miał ochotę powiedzieć prawdę o człowieku, którego przez większość życia serdecznie nienawidził. Ale milczał. Spojrzał na matkę, która ukradkiem ocierała łzy i milczał. Wiedział już dlaczego na pogrzebach się kłamie.

***


- Greg, chciałam ci cos pokazać –powiedziała Blythe House podając mu wielkie pudło.
- Mamo, nie powinnaś dźwigać takich rzeczy – uwolnił ją od ciężaru i usiadł powrotem przy kuchennym stole –co to jest?
- Otwórz –poleciła mu.
House otworzył wieko i zajrzał do środka. Wyjął brązowy album leżący na wierzchu
otworzył go. Na pierwszej stronie była koperta i list, z decyzją o przyjęciu go na medycynę. Zaklejone folią, opisane, opatrzone datą. Zachowane w idealnym stanie. Przerzucał kolejne kartki; wycinki z gazet z jego prac naukowych, opinie, recenzję, listy gratulacyjne z uczelni…Wszystko posegregowane według dat i zabezpieczone. Wszystkie albumy zapełnione były w ten sam sposób. Na dnie znalazł jeszcze swoje piłeczki golfowe, koszulkę reprezentacyjną z czasów liceum, czapeczkę jankesów…Całego jego zycie, schowane w pudle.
- Mamo…dzięki…kiedy to wszystko zrobiłaś? –był zaskoczony i poruszony dziwnym prezentem.
- To nie ja…Greg…on cię kochał...- wyszeptała.
House zamknął wieko i odłożył pudło. Nie chciał tego.
- Musisz poznać prawdę. Nadszedł czas. Nie wiąże mnie już dane mu słowo. Musisz wiedzieć.
- Co? O co chodzi w tym wszystkim? Bronisz go? Po tym wszystkim go bronisz? –House czul się urażony.
- On nie był twoim biologicznym ojcem –powiedziała.
House wpatrywał się w nią osłupiały. Przypomniał sobie ile razy w młodości słyszał słowo „bękart”. Zawsze myślał, że to przenośnia…że to tylko obelga rzucana bez głębszego sensu.
- Tamtej nocy, wracaliśmy z sylwestra. John był pijany i musiałam go prowadzić do domu. Było ciemno. Napadli nas znienacka. Było ich dwóch, nie mogłam się bronić…-głos jej się załamał –a John…był zbyt pijany –otarła płynące po policzku łzy…-9 miesięcy potem…urodziłeś się ty…
- Co ty mówisz? –to było dla niego zbyt wiele jak na jeden raz. Czuł się jak wyjęty z brazylijskiej telenoweli…
- John sobie tego nigdy nie wybaczył. Zawsze gdy patrzył na ciebie, widział swoja słabość. Wyrzucał sobie, że nie potrafił mnie obronić…gdyby nie był pijany…nic by się nie stało. Obroniłby nas…oh…Greg! Tak mi przykro! –szloch wstrząsnął jej ciałem…
House przytulił płaczącą kobietę i głaskał po włosach przemawiając łagodnie.
- To nie ma znaczenia…to już nie ma znaczenia…

***
Stał na grobem pogrążony w zadumie. Pierwszy raz zrozumiał swojego ojca…Dalej go nienawidził, ale teraz przynajmniej nie czuł się jak gówno. Kiedy był małym chłopcem, zawsze starał się o jego uznanie i względy. Robił wszystko, żeby zasłużyć na pochwałę, żeby uzyskać aprobatę. Tamtego dnia, kiedy opuścił dom, zrozumiał, że nigdy mu się to nie uda. Zawsze tkwiła w nim jednak jakaś zadra, jakieś pragnienie ukryte, schowane bardzo głęboko, zawsze chciał żeby ojciec był z niego dumny. Teraz wiedział, że to nie w nim tkwił problem. To nie on był nieudacznikiem, głupcem i mięczakiem –co John House zawsze mu wmawiał. To John House, chodzący ideał, okazał się człowiekiem, który nie mógł się pogodzić z własna porażka… Nadal go nienawidził. Ale teraz przynajmniej rozumiał….

Szedł przez znajome ulice, a poczucie dziwnej ulgi i spokoju rozlewało się po nim jak balsam na udręczoną duszę. Czuł się jak po sekcji zwłok pacjenta, kiedy wiedział już, że cokolwiek by nie zrobił i tak nie byłby w stanie mu pomóc. To była taka sekcja jego życia. Dowiedział się właśnie, że nic nie mógł zrobić. Nawet jakby był najgrzeczniejszym, najlepszym dzieckiem, nic by to nie zmieniło. Przegrał zanim się jeszcze urodził. Teraz przynajmniej o tym wiedział. I wbrew wszystkiemu, od dawna nie czuł się tak dobrze. Wraz z momentem, w którym John House umarł z powodu guza mózgu, pewien etap życiu Housa zakończył się bezpowrotnie. I nie chciał do niego wracać. Chciał zacząć coś innego, coś nowego. Coś, przed czym wzbraniał się do tej pory jak tylko mógł. Coś co czekało go w New Jersey. Zadzwonił na lotnisko i przebukował bilet na wcześniejszy samolot. Przyspieszył kroku.

- Synku, ale miałeś wracać dopiero jutro? –Blythe była zawiedziona, że pobyt Housa skrócił się o cały jeden dzień.
- Muszę cos załatwić, to bardzo ważne –wyjaśnił wrzucając do torby ubrania.
- No skoro musisz, poczekaj zrobię ci chociaż kanapki na drogę…
- Mamo, to nie są afrykańskie linie lotnicze. Zjem cos w samolocie. Wodę pewnie też mają…-House śmiała się z jej nadopiekuńczości. To nie ważne, że miał już ponad czterdzieści lat –matka zawsze pozostanie matką.
Spojrzał na zegarek i podniósł torbę, gotowy do wyjścia. Zobaczył że oczy kobiety stają się podejrzanie wilgotne i czerwone. Tylko nie to!
- Mamo, nie becz! Przyjadę niedługo –próbował ją pocieszyć.
- Obiecujesz? –zapytała z nadzieją w oczach –czy niedługo oznacza kolejne 10 lat?
- Obiecuję…może nawet…przyjadę z kimś…jeśli nie masz nic przeciwko…-spojrzał na nią niepewnie.
- Z tym swoim przyjacielem Jimmim? Oczywiście, że jest mile widziany…
- Mamo! Ty tez myślisz, że jestem gejem? –House śmiał się w głos.
- No ostatnio jak dzwoniłam, to on odbierał…mieszkacie razem…nie chciałam się wytracać…-wyjaśniła.
- Wilson miał czasowe kłopoty z mieszkaniem. A przyjadę z kobietą. Bardzo piękną kobietą…
- Synku! To fantastycznie! Już nie mogę się doczekać! Będę babcią? –zapytała z nadzieję w głosie.
Roześmiał się znowu –jego matka była nieprzeciętna!
- Tak, całą drużynę piłkarską, lepiej wytnij drzewa w ogrodzie, żeby mieli gdzie trenować!
Pocałował ja w policzek i wyszedł zamykając za sobą drzwi. Czuł się wolny.


Pięć godzin później wkroczył do szpitala. Zbliżał się wieczór i większość właśnie wybierała się do domu. Zauważył Wilsona, który właśnie wychodził z windy i skierował się w jego stronę.
- Wpadnę wieczorem. Kup piwa –poinformował go krótko.
- House! Ty tutaj? Miałeś być jutro –Wilson nie krył zdziwienia.
- Nie, jeszcze tam! –House wywrócił oczami w geście zniecierpliwienia –Kup piwa i poszukaj jakiś firm co robią przeprowadzkę…
- Przeprowadzasz się do matki? –patrzył na niego nic nie rozumiejąc.
- Wilson! czy ci coś na łeb dzisiaj spadło? Ech…po prostu to zrób! Widzimy się wieczorem –odwrócił się i wsiadł do windy. Wilson wzruszył tylko ramionami przyzwyczajony do dziwactw Housa i skierował się w kierunku wyjścia.

Kiedy wszedł do jej gabinetu, stała odwrócona do niego plecami, pochylona nad jakimiś papierami. Jego wzrok natychmiast powędrował na wypięty tyłek, doskonale podkreślony ciasną, dopasowaną spódnicą…O tak…był w domku... Najwyraźniej nie usłyszała jak wchodził. Podszedł do niej najciszej jak mógł i chwycił za pośladek. Kobieta podskoczyła wystraszona.
- House!? –wrzasnęła mu prosto w twarz.
- A spodziwałas się kogoś innego? Mam być zazdrosny? –zapytał rozglądając się podejrzliwie.
- Miałeś wrócić jutro? –zapytała nie mogąc dojść do siebie.
- Ale jestem dziś. Czemu wszyscy są zaskoczeni, jakbym popsuł im świetną zabawe?
- Po prostu…po prostu jestem zaskoczona. I nie rób więcej tego.
- Nie łapać cie za pośladki? –powiedział znowu kładąc ręce na jej pupie –o tak?
- Dokładnie tak, House, zabieraj łapy, jesteśmy w biurze! –zrzuciła jego ręcę i odsunęła się krok do tyłu opierając o biurko.
- Musimy porozmawiać –oznajmił jej.
- Boje się jak tak mówisz –spojrzała na niego podejrzliwie.
- Mam dwa pytania nie cierpiące zwłoki. Załatwmy to szybko i zajmijmy się ważniejszą kwestią. Pierwsze z nich to kiedy mogę się wprowadzić, a drugie jak damy na imie mojemu synowi…myślałem o „Alexander” ale nie wiedziałem czy się zgodzisz…
Cuddy patrzyła na niego zaskoczona. Nie wiedziała czy dobrze pojęła sens jego słów. Żartował?
-Alexander? –zapytała z głupią miną.
-Po Aleksandrze Wielkim…no wiesz, jeśli odziedziczy mój intelekt i Twoją umiejętność dowodzenia, to kto wie…
- House, Ty mówisz poważnie…-bardziej stwierdziła fakt niż zapytała.
- Załatwmy to krótko. Najpierw podaj datę –odpowiedź na pierwsze pytanie, a potem powiedz Tak lub Nie. Najwyżej wymyśli się inne imię –mówił to lekko i swobodnie, a w rzeczywistości czuł przepełniającą go niepewność i obawę. Czuł się, jakby od tej rozmowy zależało jego życie. A może tak właśnie było?
- Jutro. Tak – usłyszał po chwili dwa krótkie słowa – a jaka jest ta ważniejsza kwestia?
- Biurko czy podłoga? –patrzył na nia uśmiechając się łobuzersko.
W pierwszym momencie nie wiedziała o czym on mówi. W końcu przypomniała sobie ich rozmowę w łóżku.
- House! Ktoś może wejść! nie ma mowy!
House zbliżył się do niej, chwycił za uda i podniósł sadzając na biurku. Pocałował ją.
- Decyduj, zanim sam to zrobię…-zagroził.
- Biurko…

Koniec


Epilog

Zadzwonił do drzwi. Wilson otworzył mu po chwili.
- Co tak późno? Już prawie spałem –poskarżył się przecierając oczy.
- Zatrzymały mnie sprawy najwyższej wagi! –poinformował House.
- Kradłeś recepty na Vicodine? –ironizował onkolog.
- Nie, ale równie ważne –odpowiedział podając przyjacielowi siatki wypchane butelkami –odkupiłem ci whiskey.
Wilson z niedowierzaniem spojrzał do środka.
- Żartujesz?
- Nie. No może trochę. Mam nadzieję, że się podzielisz ze spragnionym przyjacielem?
- Dobre i to…-Wilson nie mógł ukryć rozbawienia. House i odkupienie whiskey to faktycznie byłoby za wiele…
- Dzisiaj mam zamiar się zalać –poinformował diagnosta.
- Jakaś specjalna okazja?
- Wieczór kawalerski i pępkowe.
Wilson patrzył na niego z niedowierzaniem.
- Chcesz mi powiedzieć że jutro się żenisz? I że urodziło ci się dziecko?
- Wilson o czym ty mówisz? Ja żenić?
Onkolog westchnął z rezygnacją. Czasem nawet on nie mógł zrozumieć Housa.
- Jutro przeprowadzam się do Cuddy. A dziecko…-House zawiesił głos-...może nawet jest w drodze? –Uśmiechnął się tajemniczo.
Wilson patrzył na przyjaciela zdumiony.
- Nie wiem jak to się stało House…ale…cieszę się…
House nalał Whisky do kieliszków i wzniósł toast.
- Za nowe!
- Mazel Tov House!
- Mazel Tov Wilson!



_________________

PostWysłany: Pon 7:22, 06 Kwi 2009
T.
Mecenas Timon
Mecenas Timon



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 37

Posty: 2458

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Pięknie, cudownie... Nie mam słów :mrgreen:



_________________

Następny sezon będzie nasz! Nawet "Marian" nam nie przeszkodzi! :mrgreen:
Gusia - moja Bratnia Dusza :wink: Danielek18 - mój młodszy, zÓy i ironiczny brat :mrgreen:

PostWysłany: Pon 15:47, 06 Kwi 2009
zaneta94
Grzanka
Grzanka



Dołączył: 16 Lut 2009
Pochwał: 30

Posty: 11695

Miasto: Dziura zabita dechami :P
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Cudne!!!!!! :serducho:
Piękne opowiadanko, jak w zasadzie wszystkie Twoje fiki :)
:serducho:



_________________
Marilyn
"Jeśli reguł moralności nie nosisz w sercu, nie znajdziesz ich w książkach..."
"... miłość po prostu jest. Bez definicji. Kochaj i nie żądaj zbyt wiele. Po prostu kochaj.."-
Paulo Coelho
"Miłość prawdziwa zaczyna się wtedy, gdy niczego w zamian nie oczekujesz..."-Antoine de Saint-Exupéry

PostWysłany: Pon 17:00, 06 Kwi 2009
minnie
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 24 Gru 2008

Posty: 62

Miasto: Szczecin
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Bardzo ładnie napisane i spójne, ale po przeczytaniu całości wydaje mi się, że House nie jest House'owaty. Trochę przedobrzyłaś z wątkami Huddy, za dużo dialogów było tylko o jednym. Jestem też facetem, więc trochę inaczej pewnie odebrałem tego ficka.

Dodano 13 godzin 23 minut temu:

Jeszcze jedno

T. napisał:
Wilson i pielęgniarka, zostali przewiezieni na oddział


Skąd się wzięła ta pielęgniarka? Zmarły razem trzy osoby, Wilson przeżył, a było zarażonych ogółem 4 osoby. Może coś przeoczyłem, dlatego pytam :twisted:



_________________
Toaroraptorus vel Szpon Sprawiedliwości
Bywają rozstania niezależne od dwojga.Bolesne bo żadne go nie chce.

PostWysłany: Czw 11:18, 16 Lip 2009
ToAr
(prze)Biegły Rewident
(prze)Biegły Rewident



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 63

Posty: 11254

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

"Wirus" to jeden z najlepszych fikaszonów, jakie do tej pory przeczytałam. Pokazuje, że masz ten słynny potencjał i warsztat. Nie dość, że potrafisz wymyślić ciekawą historię, świetnie przedstawić bohaterów, to jeszcze masz tę cenną umiejętność ubrania wszystkiego w odpowiednie słowa, co sprawia, że Twoje opowiadanie można przeczytać na jednym wdechu.

ToAr, gdzie ten House jest niehausowaty? Jego poziom sarkazmo-cynizmu został doskonale wyważony! Niehasłowaty byłby tylko i wyłącznie wówczas, gdyby nie został pokazany z tej swojej bardziej ludzkiej strony, a zredukowany do ww. i negatywnych cech. Timonowy Greg doskonale dostosowuje się do zmieniających się sytuacji.

Podobnie, nie rozumiem dlaczego "huddystyczne" dialogi są Twoim zdaniem nieodpowiednie? Skoro "Wirus" jest opowiadaniem o wyraźnym zabarwieniu miłosnym, to niby o czym mają być dialogi? Przecież gdyby T. zaczęła rozwlekać się w kwestiach medycznych, to ten tekst zostałby pozbawiony wew. harmonii - fik nie jest o Eboli, tylko o Housie i Cuddy. Poza tym, wszystkie niezbędne informacje na temat choroby zostały w nim zamieszczone. Nie chodzi o to, żeby upchać w tekście wszystko, co wiemy, ale zawrzeć w nim tyle informacji, ile potrzeba - horacjański złoty środek. Jak dobrze, że Timon rozumie to pojęcie :D



PostWysłany: Czw 20:02, 16 Lip 2009
chocolate
Designer Miesiąca
Designer Miesiąca



Dołączył: 20 Maj 2009
Pochwał: 7

Posty: 462

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

chocolate opisałem swoje odczucia jakie miałem po przeczytaniu tekstu. Jesteśmy ludźmi (chwała za to Bogu) i każdy z nas ma prawo do własnej opinii. Dla Ciebie był Hałsowaty i w zupełności to akceptuję ;) Co do dialogów nie uważam ich za nieodpowiednie, nie napisałem tego, więc proszę mi nie wkładać takich słów w usta.

Jesteś dziewczyną, więc inaczej patrzysz na ten tekst niż ja.



_________________
Toaroraptorus vel Szpon Sprawiedliwości
Bywają rozstania niezależne od dwojga.Bolesne bo żadne go nie chce.

PostWysłany: Czw 21:54, 16 Lip 2009
ToAr
(prze)Biegły Rewident
(prze)Biegły Rewident



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 63

Posty: 11254

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Trochę przedobrzyłaś z wątkami Huddy, za dużo dialogów było tylko o jednym.
Wydźwięk negatywny, a to pozwala przyjąć taką, a nie inną interpretację 8)

Jasne, że mamy prawo do własnej opinii, dlatego ja nie dość, że nie zgadzam się z Tobą, to jeszcze nie ograniczam się do odczuć, tylko staram się argumentować. Rzeczy kultowe (w tym wypadu "Wirus") mają to do siebie, że nie dość, że u znacznej większości wzbudzają pozytywne uczucia, to jeszcze tekst od strony formalnej nie pozostawia wiele do życzenia. Poza tym, jak osiągną pewny wiek, to należy spodziewać się ich kontynuacji :mrgreen:

Nie rozumiem, co ma płeć do tego? Można być kobietą, a mieć bardziej męski mózg, niż nie jeden facet! Na odbiór tekstu wpływa przede wszystkim tekst :D (forma, narracja, styl i umiejętność zainteresowanie czytelnika, zapis, dynamizm itp. itd.)



PostWysłany: Pią 7:53, 17 Lip 2009
chocolate
Designer Miesiąca
Designer Miesiąca



Dołączył: 20 Maj 2009
Pochwał: 7

Posty: 462

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Patrzę na datę ostatniego posta (ponad pół roku temu :) ja jakaś spóźniona jestem ), no ale... To jest świetne, czytałam pierwszą część w FEH-u, nie miałam pojęcia, że jest i dokończenie! Jutro je sobie wydrukuję, albo lepiej - dzisiaj przeczytam :) Po przeczytaniu tej I cz. mam ogromną ochotę zobaczyć takie coś, na serio, w serialu... Chyba sobie jeszcze poczekam...

A co do I cz. to czasem (ktoś wyżej tak pisał) wydaje mi się 'ten House niehausowaty' - jakiś taki delikatny, choć to pewnie kwestia tego, że... no nie wiem... z mało jest sytuacji w serialu, które ukazują go w taki łagodny sposób i trudno mi sobie niektóre rzeczy wyobrazić, no ale gdzieś słyszałam, że miłość zmienia :) Reszta dialogów jest genialna. Te zakończenie: "- Mazel Tov, House! - Mazel Tov Wilson! " jest takie rzeczywiste.. Chętnie przeczytam drugą część.



PostWysłany: Czw 21:00, 25 Lut 2010
ChocoVita
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 17 Lut 2010

Posty: 6

Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Mapa użytkowników | Mapa tematów
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Czas generowania strony 0.04516 sekund, Zapytań SQL: 15