That's a bad, bad, bad world...

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Wiadomość Autor

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

That's a bad, bad, bad world...




Cytat:
a więc tak... wrzucam tutaj poprzednie odcinki tego fika, a co do nowego... dziś, jutro albo pojutrze powinien się pojawić :D.. jeśli ktoś nie czytał na poprzednim forum, enjoy :*:*:*


ODCINEK 1

Dom położony kilkanaście kilometrów za miastem. Wielka, żelazna brama owinięta ciężkim łańcuchem ze zwisającą, masywną kłódką, zabezpieczała posiadłość z zapuszczonym, tworzącym splątany labirynt ogrodem; drżącym liśćmi lasem, przez które nie wpadał nawet jeden jasny promień i spienionej ciemnym nurtem, szemrzącej nieopodal, ponurej rzece.

Nad dwupiętrowym, sprawiającym wrażenie zaniedbanego, budynkiem w pewnym momencie zgasło słońce. „Zgasło” będzie chyba najlepszym tego określeniem. Zasnuło się krwawą czerwienią, skrywając za najbliższą burzową chmurą. Zaczął padać deszcz. Krople bębniły o szyby. W jednej z nich mignęła czyjaś twarz – człowieka, ducha czy niedawno wybudzonego z grobu umarłego? Nie wiem. Wiem tylko, że w jej opętanych szaleństwem oczach widniało niekontrolowane przerażenie. Rysa na chropowatej ścianie gwałtownie się pogłębiła. Błysnęło.

Powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk, ścinający krew w żyłach. Krzyk nie śmierci, ale wydzierania duszy z ciała. Krzyk, od którego poderwała się czarna chmara ptactwa i zaczęła krążyć nad domem, kracząc złowrogo. Jakby zwiastując kolejne nieszczęście… Krople deszczu, spływając po szybie przywodziły na myśl ludzkie łzy…

***

- Odchodzę – Cuddy stuknęła pojedynczo w drzwi, otworzyła je i stanęła wyczekująco w progu. Obcisła bladoniebieska bluzka podkreślała jej doskonałą linię. Szary żakiet dodawał powagi należytej pani administrator. Spódnica kończąca się przed kolanami i botki zaznaczały, że jest ona kobietą. Kobietą o pięknych, smukłych nogach, których nie musi się wstydzić. Mimo to Greg z trudnością oderwał wzrok od malutkiego ekraniku, gdzie Jack wyznawał Katherine na klęczkach swoją niecną zdradę.

Zerknął przelotnie na szefową, zastanawiając się, co ona przez to rozumie.

- Koniec z nami? – spytał dramatycznie. Wielkie, niebieskie oczy przybrały błagalny, niewinny wyraz w stylu Kota ze „Shreka”. Chociaż w wypadku House’a do obu tych przymiotników można by mieć poważne wątpliwości. One tymczasem snuły pełzły nisko po podłodze koło stóp diagnosty; niczym dym podnosząc się i coraz bardziej zatruwając atmosferę. – Żadnych krwawych łez? Rozrywania bluzki? – spojrzał aluzyjnie na jej ponętny dekolt, jak zwykle, niedokładnie okryty. – Ale zostaniemy przyjaciółmi? – dodał z nadzieją w głosie. – Chyba, że wolisz ograniczenie się do spotkań od czasu do czasu na szybki numerek w schowku na miotły. Tylko na żadnej nie odleć.
- Wszystkie są już rozbite przez ciebie na okolicznych słupach. Koniec z nami? A czy ja wyglądam na kelnerkę z poranną traumą na tacy? Nie miałabym serca cię tak skrzywdzić. A na rozrywanie bluzki nie licz, co najwyżej na kubeł zimnej wody. – zironizowała pobłażliwie. Czy on nie mógłby chociaż raz zachować się rozsądnie? Jak Wilson, na przykład? Siąść (siedzi), no to wstać, wysłuchać, zrozumieć, a nie wysuwać niedorzeczne, cyniczne hipotezy i żarciki. Westchnęła. Wzrok House’a podążył za jej unoszącym się jednocześnie biustem. Zauważyła to. Na jej policzki wystąpił blady rumieniec gniewu.
- Przestań TO robić, szczeniaku, albo oddam cię do schroniska – warknęła. House, delikatnie mówiąc, ogłupiał. Rozchylił lekko usta i wpatrzył się w nią bez słowa. Wypuściła powietrze, ochłonęła i kontynuowała:
- Greg, mówiłam serio. Odchodzę. Moja matka czuje się coraz gorzej, a tylko ja mogę zapewnić jej właściwą opiekę, bo moja siostra wyjechała za granicę. Zmieniam pracę, prawdopodobnie wyprowadzę się też z New Jersey. Czasem mocne uderzenie pomaga odzyskać równowagę. – ostatnie zdanie stanowiło zagadkę. Mówiła o matce, czy o sobie? Może miała nadzieję, że zmiana życia, przewartościowanie go poprzez zdegradowanie kariery i pozbycie się House’a ułatwi jej znalezienie szczęścia? Szukała go bez powodzenia od tylu lat… Dlaczego teraz miałoby się jej udać?

Z drugiej strony… nadzieja, że usłyszy wreszcie słowa „Dwoje przeciwko światu”. Wiara, NADZIEJA, miłość… Trzy rzeczy, trzy priorytety, jedno powiązane trio. Czy nadzieja i wiara w nadzieję pociągną za sobą prawdziwą miłość?

Dezorientacja Grega sięgnęła granic, odbiła się od nich i powróciła. Obok niego w telewizorku przesuwały się kolorowe obrazki przedstawiające spoliczkowane osoby. Ale fikcyjne losy fikcyjnych bohaterów w tej chwili mało go obchodziły. W tej chwili czekał na śmiech stylizowany na „Aleś ty naiiiiiiiwny!”. Zarazem oparta o framugę Lisa, ze zmęczeniem na twarzy, wyłaniającym się pomimo perfekcyjnego makijażu, wyglądała, jakby mówiła prawdę.

Mógł bez niej wytrzymać? … Jasne. Ale jak okręci sobie wokół palca nowego administratora i nie potłucze przy okazji pysku na bruku?

Przewertował leżący obok kalendarz. Ot tak, od niechcenia, niby przypadkiem. Był marzec, no nie. Dałby sobie głowę uciąć, że jeszcze przed trzema tygodniami był luty. Cuddy przez parę minut przyglądała mu się z mieszanką obojętności i zdziwienia. Chociaż wszystko, co miało z nim związek, przestawało być dziwne. Nienormalność była u niego normą.

Zakasłała. House przestał przerzucać kolejne miesiące i łypnął na nią niebieskim okiem.
- Kiedy wyjeżdżasz? – mruknął.
- W przyszłym tygodniu – odpowiedziała. To szopka?
- Aha – sprawdził coś. – przyszły tydzień… we wtorek? – podsunął naturalnie i czekał. We wtorek wypadał 1 kwietnia.
- Nie, 30 lutego przyszłego roku. – prychnęła, zła. – Ja i taki tani numer? Czuję się urażona. Pojutrze przyjdzie mój zastępca. Stary, łysy, tłusty facet. – scharakteryzowała go, obserwując z niekłamaną przyjemnością minę Grega. Skrzywił się, jakby z drinka zjadł tylko cytrynę i parasolkę.
- I ma brodawkę na nosie?
- Tak. – przytaknęła z radością.
- I obwisłe powieki?
- Aha..
- I poobgryzane paznokcie? Niemodny, żółty krawat? Kurze łapki wokół oczu? Dwa włosy na głowie udające dumnie Puszczę Amazońską? – wyliczył szybko.
- Znasz go? – zdziwiła się.
- Oczywiście, to mój były. Wiesz, chciałem spróbować, jak to jest z chłopcem. Ciebie akurat nie było pod ręką – House puścił do niej oko i odchylił się do tyłu na krześle. Powoli odpiął bordową koszulę pod szyją. Dzisiaj było strasznie duszno, szczególnie w takim apokaliptycznym schronie, jak ten. Zerknął w stronę okna. Od rana nie brał Vicodinu, laska leżała poza jego zasięgiem, więc był uwięziony. Beznadziejna codzienność, której musiał stawiać czoła. Dłoń mimowolnie powędrowała mu na prawe udo.

Spostrzegawczość. Przebywanie z Gregiem nauczyło ją tej cechy już na początku ich znajomości, choć wtedy wykorzystywana była do innych celów. Ziewając, podeszła i otworzyła szeroko okiennice.
- Ładne drzewa – zauważyła nieszczerze.
- Pożyczyć ci liany? – spytał niewinnie. Zbeształa go wzrokiem, po czym, ulegając nutce szaleństwa, podciągnęła się na rękach i usiadła na parapecie. House otworzył już usta, przygotowując się do wygłoszenia ciętego komentarza, kiedy zadzwonił jej telefon. Uśmiechnęła się złośliwie i odebrała.
- Lisa Cuddy, słucham.
- Naczelna Głównodowodząca Prostytutka PPTH. Wciąż mam twoje stringi – dodał zadowolony z siebie House. Zlekceważyła go.
- Pani matka wczoraj wieczorem została całkowicie sparaliżowana – odezwał się w słuchawce roztrzęsiony, kobiecy głos. Ale nie wyglądało na to, by powodem tego roztrzęsienia był stan podopiecznej…
- Jak to się stało? – wykrztusiła nagle pobladła Lisa. – Boże… - szok i odrętwienie ogarnęły ją, przenikając boleśnie świadomość. Jej mama…
- Niech pani lepiej nie miesza w to Boga… - kobieta urwała nagle, jak gdyby coś się do niej zbliżało, coś, czego się obawiała. Na krótkie sekundy rozległo się rzężenie, ale zaraz umilkło…
- Nie rozumiem – Cuddy poczuła dziwne ukłucie w sercu. Nieznany dotychczas chłód przeszył jej klatkę piersiową . Przestraszyła się tego.
- Może pani przyjechać jeszcze dzisiaj?
- Tak, oczywiście. Zadzwonię, jak będę na miejscu. – rozłączyła się i bezwiednie odłożyła słuchawkę w nieokreślone miejsce za plecami. Upadła miękko na trawę.

Zsunęła się z parapetu i ruszyła do wyjścia z zamglonymi oczami. To dziwne uczucie nadal jej nie opuszczało. Jakby chciało przed czymś ostrzec, uchronić. House zmarszczył brwi, patrząc uważnie na administratorkę. Przypominała piękną ćmę, obijającą się o szyby niewidzialnej klatki. Słyszał rozmowę. Coś było nie tak.

Kiedy Cuddy przechodziła koło biurka diagnosty, złapał ją za łokieć i obrócił w miejscu.
- Chcesz, żebym pojechał razem z tobą? – zapytał poważnie. Przez chwilę myślała, że się przesłyszała, albo nastąpił jeden ze znaków zwiastujących rychłe nadejście końca świata. Gregory się uśmiechnął. Co za piorunujący efekt. – Miesiąc wolnego od przychodni. Wielki House użyje swej mocy, alby uleczyć twoją matkę. Poza tym jej opiekunka musi być nieźle stuknięta. Jesteś pewna, że w dzieciństwie nic jej nie potrąciło? Dźwig, na przykład? Maniakalna paranoja w sumie też byłaby dobra – zastanowił się.
- Skąd wiesz, że to kobieta? I opiekunka?? – spytała, rozkojarzona i zaskoczona.
- Nie wspomniałem ci o Wielkim House’ie?

ODCINEK 2

Czerwony mercedes brał ostry zakręt. Droga wiodąca przez las sprawiała wrażenie rzadko uczęszczanej. Żwir odprysnął spod kół – jedynych czterech kół w promieniu 60 kilometrów.

Uważny obserwator mógłby dostrzec siedzącą za kierownicą brunetkę, ubraną w zabawną, „ukwieconą” tunikę. Jej twarz była za daleko, ale ona sama wiedziała, jakie malują się na niej uczucia. Przekrzywiła lusterko wsteczne i spróbowała się w nim przejrzeć. Jedną ręką utrzymywała kontrolę nad pojazdem, drugą poprawiła grzywkę.
- Dobrze zrobiłam – upewniła się z wahaniem, kiedy przez przypadek zerknęła na puste siedzenie obok. Szaroniebieskie oczy jej odbicia spojrzały na nią z powątpiewaniem.
- Przecież dojedzie za tydzień – wzruszyła ramionami. Tydzień. Przez 7 dni i nocy była zdana tylko na siebie. Nie, nie bała się. Lisa Cuddy była odważną dziewczynką. Jechała zająć się matką i opiekunką, która ma nierówno pod sufitem. Zresztą, zawsze musiała radzić sobie sama. Nie miała nikogo, kto choć trochę przejąłby ciężar podejmowanych decyzji.

Zaczerpnęła trochę powietrza i zaczęła cicho nucić pod nosem. Za wszelką cenę chciała poczuć, że wszystko jest normalne – przytłaczająca, dzwoniąca w uszach cisza; samotność i dziwne zimno wewnątrz samochodu pomimo gorącego popołudnia i wyłączonej klimatyzacji i tak źle oddziaływały na jej nerwy. „Dlaczego ta kobieta zabroniła mi mieszać w to Boga?”.

Sięgnęła z powrotem do lusterka, chcąc ustawić je we właściwej pozycji. W odbiciu nagle mignęła jej twarz dziecka. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale nacisnęła gwałtownie hamulec, doprowadzając do tego, że mercedes prawie zarył się w miejscu. Spojrzała szybko do tyłu: na tylnym siedzeniu nikogo nie było. Drżącymi rękami odpięła pasy i chwiejnie wysiadła. Przecież go widziała! Był tam! Mały chłopczyk z podkulonymi nogami, kołyszący się w rytm jej śpiewu. Kruczoczarne włosy silnie kontrastowały z siną skórą, dając przerażający, trupi efekt. Patrzył na nią. Te oczy… bez białek, ciemne, puste… przeklęte…

Przykucnęła na poboczu. Czuła jak, bijące z prędkością światła, serce powoli podchodzi jej do gardła. Krzyknęła cicho, chcąc odreagować stres. Bo strach wciąż w niej tkwił. Zresztą, kogo to dziwi. Zobaczyć coś, czego nie ma. Zobaczyć coś, co powinno leżeć w grobie. Zobaczyć klątwę…

Delikatny wiatr rozwiewał jej włosy. Spróbowała się uspokoić: to było tylko zwykłe przywidzenie. Za dużo pracy i za mało snu. Po prostu jest przemęczona. Tylko tyle. Proste wyjaśnienie.

Podniosła się z ociąganiem. Wiedziała, że musi dalej jechać. Dla mamy. Z drugiej strony wsiąść z powrotem do samochodu, gdzie… Zadzwoni do Jimmy’ego. Albo lepiej nie. Kiedy usłyszy kpiące uwagi House’a na temat jej zdrowia psychicznego, lęk bezpowrotnie minie. Wyciągnęła komórkę.
- Cholera, co to ja: na biegunie północnym jestem?! – warknęła, unosząc ją wysoko i machając. Brak zasięgu.

Na jej twarzy pojawił się blady uśmiech.
- Weź się w garść – szepnęła. Wsiadła. Przekręciła charczące kluczyki w stacyjce. Znów było ciepło…

***

House siedział przy biurku. Właściwie „siedział” to za duże słowo. „Półleżał” pasowałoby tu znacznie lepiej.

Rozciągnięty na fotelu, z nogami opartymi wygodnie o blat, odbijał piłeczkę od ściany. Miarowe stukanie pomagało mu się skupić i myśleć. Wyciszyć.

- House, masz może czyste płyty DVD? – trzasnęły drzwi. Na środku pokoju stał Wilson z idiotycznym: pytająco – wyczekującym wyrazem twarzy. Greg przewrócił oczami. Czy on ma jakiś czujnik momentów, w których Gregory chce być sam?
- Mam same brudne, ale możesz pójść i umyć – mruknął z przekąsem. Wilson przyjrzał mu się uważnie. Zły House + brak Cuddy + ryzykowna bliskość laski + drażniące pytania = UCIEKAJ!
- Cuddy przyśle ci pocztówkę na Wielkanoc – pocieszył go onkolog, próbując sprowokować do głębszych wynurzeń. Greg przekrzywił głowę, przyglądając mu się jak kretynowi.
- Za tydzień do niej jadę, idioto. To ona nie może nawet 8 dni wytrzymać bez swojego cukiereczka, a nie ja bez tego demona. – prychnął.
- Nie pomyliłeś przypadkiem określeń? Bo wydawało mi się, że…
- A ty miejsc? Podobne są na korytarzu.

House spojrzał ze zgrozą na moszczącego się na krześle przyjaciela.
- Mam batonik – Wilson wyciągnął z kieszeni łapówkę i położył ją na biurku.
- Czy ty myślisz, że dam się przekupić tym nędznym okruchem? Ale wiesz, że cię lubię, no nie? – wyszczerzył się słodko House i ugryzł batona. Z orzechami i karmelem. Pyszny…

Wilson zaczął mówić o Cuddy i nowym szefie. House ma uważać, bo najdalej jutro wpadnie na kontrolę.
- Bo narozrabiam, bawiąc się w pana doktora, postrach chorób? – wtrącił mętnie Greg, utrzymując Jimmy’ego w przekonaniu, że go słucha. Tymczasem jego myśli krążyły wokół tego telefonu, który dostała wczoraj Cuddy. Niby nic niezwykłego, ale wyraźnie słyszał to rzężenie, dobywające się z słuchawki. Zagadka była fajna, ale czy miał wystarczająco dużo objawów, by ją rozwiązać?

Za niecały tydzień zamknie się dobrowolnie z dwiema Cuddy. No i Opiekuńczym Meteorytem. Nie rozumiał, dlaczego zaproponował coś takiego. W celu pomocy dla matki Lisy, ykh… Czyżby obudziły się w nim ludzkie uczucia? Nie, wypluj to!

Roześmiał się. Wilson spojrzał na niego, zaskoczony. Właśnie mu opowiadał o śmierci swojego pacjenta.
- Ciebie to bawi?!
- Mnie? – House był lekko zdezorientowany. Niczym nieprzygotowany uczniak, znienacka wyrwany do odpowiedzi. – A czy ja coś robię?
- Śmiejesz się – wycedził, piętnując go, onkolog.
- Boże – przeraził się House – Naprawdę TO zrobiłem? Zaśmiałem się?! Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?! – wykrzyknął z wyrzutem.
- A co, chciałeś powtórki z Jacka Moriaty’ego? – zapytał niewinnie Wilson i zwlekł się z krzesła. – Mogłeś mi powiedzieć, że wolisz rozmyślać o naszej pięknej Lisie. Masło ostatnio zrobiło się podejrzanie niebieskie.
- Zdjąłeś przy nim skarpetki? Zzieleniały żółty to niebieski – odciął się Greg. – O kim miałem myśleć, według ciebie? – zdziwił się naturalnie. Wilson załamał ręce i wyszedł.

House znów zaczął odbijać piłeczkę. Stuk. Poczuł, że wzbiera się w nim złość. Stuk. Cholerny Wilson i jego cholerna psychoanaliza w cholernej akcji. Stuk. Wizyta Pana Jaśnie Oświeconego Administratora? Stuk. Trzeba pójść i zrelaksować się, dręcząc i torturując „kaczątka”. Uśmiechnął się, łapiąc piłeczkę w locie. Cisnął nią w głąb szuflady i wyciągnął rękę po laskę.

STUK.

Znieruchomiał. Przecież już się nie bawi.

STUK.

House chwycił laskę, wstał i podszedł do miejsca, z którego dochodziło stukanie. To był róg gabinetu i po drugiej stronie nic się nie znajdowało. To niemożliwe, żeby…
- Hej! Chcecie tłuc kotlety, to idźcie do KFC od tyłu! – wrzasnął House. Nawet się nie bał. To po prostu było denerwujące i dziwne.
Cisza.
- To się nazywa mieć posłuch – westchnął z zadowoleniem. Dotknął opuszkami palców ściany, Musiała być wyjątkowo cienka, skoro…

STUK.

Odruchowo odskoczył, zapominając o chorej nodze. Syknął z bólu, przyklękając na lewe kolano.
- Dr Gregory House? Nasz nieoceniony w sprawianiu kłopotów diagnosta? – za jego plecami odezwał się czyjś pewny siebie, zdecydowany głos. Jaśnie Oświecony Szefuńcio. Problem ziemski i teraźniejszy. Greg zmusił się do uśmiechu.

***

Słońce zbliżało się ku zachodowi, oblewając purpurą ciemny dom, taras owinięty szmaragdowym bluszczem i zaparkowany na nim, czerwony mercedes. Deszcz obmywał jego maskę…

ODCINEK 3

Cuddy wysiadła z samochodu po 10 minutach czekania, wściekle godząc się z brakiem jakiejkolwiek pomocy. Nawet ze strony dziurawej parasolki. Podeszła do bagażnika i go otworzyła. Spojrzała zniechęcona na trzy wielkie, burogranatowe walizki. Nachyliła się, wyciągając jedną z nich ze stęknięciem. Postawiła ją na kałuży, odgarnęła mokre włosy, lepiące jej się do twarzy i popatrzyła na dom. W strugach deszczu wyglądał jeszcze bardziej ponuro i groźnie. Rzucany przez niego cień sprawiał wrażenie pułapki, czekającej tylko, aż ruszy w stronę zapadni. Wzdrygnęła się i spojrzała ponownie. Budynek jak budynek. Nic nadzwyczajnego. Może nie po remoncie, ale też nie ruina. Parę rys, dziwnie ciemne okna, odludzie – to wszystko.
- Mama naprawdę musi być chora, skoro przeprowadziła się do czegoś takiego – mruknęła z sarkazmem, wtaszczając walizki na ganek. Nacisnęła dzwonek. Nic. Przytrzymała chwilę. Nadal nic. Zdenerwowana, załomotała w drzwi. Kompletna cisza i bezruch. Jakby czas zatrzymał się w miejscu.

Zniechęcona całym dzisiejszym dniem, położyła dłoń na klamce. W tym samym momencie trzasnął gdzieś piorun, a za nim zaczął się ciężko, powoli przetaczać grzmot, przywodząc na myśl odgłosy górskiej lawiny.

Zadarła głowę do góry, zaskoczona. Z szarych chmur spadały szare krople. Nie było burzy, nie było nawet jej gońca – błyskawicy. Zresztą, czy to ważne. Może po prostu dotarło do niej echo z jakiejś okolicznej wioski. Może tam się błyska. Nacisnęła – było otwarte. Popchnęła drzwi i weszła do środka…

W pierwszej chwili Cuddy przystanęła, próbując dostosować wzrok do wszechobecnej, nieprzeniknionej ciemności.
- Adres jak adres, ale epok chyba nie pomyliłam – powiedziała, macając dookoła rękami, żeby na nic nie wpaść. Szła niczym ślepiec, zawierzając wszystkim swoim zmysłom, oprócz oczu. Za jakąś minutę od wygłoszonego zdania uznała, że za dużo przebywa z House’em.

W tym samym momencie, na prawo od niej przemknął jakiś kształt, strącając coś na ziemię. Jednocześnie z pękającą w kontakcie z twardym podłożem porcelaną, zatrzasnęły się dotychczas uchylone drzwi. Lisa mimowolnie krzyknęła, robiąc krok do tyłu. I wtedy poczuła, że na coś… albo raczej na kogoś natrafiła… że plecami oraz szeroko rozpostartymi, zdrętwiałymi palcami dotyka czegoś miękkiego, pomarszczonego i… żywego?!

***

Tajemnicze, pachnące niebezpieczeństwem stukanie musiało na jakiś czas wycofać się na sam koniec kolejki ważnych spraw. Niespodziewana wizyta Piątego Koła U Wozu była tym, czego Gregory akurat teraz pragnął najbardziej.

House przekręcił się na podłodze i obdarzył szkolnym, wymuszonym uśmiechem swojego nowego szefa. To, że on patrzył na niego z góry dosłownie i w przenośni – momentalnie zagęściło atmosferę.
- Nie, proszę pana. Doktor House już wyszedł. Powiedział, że musi się wcześniej urwać, bo jedzie na dziwki, proszę pana. Znaczy panienki lekkich obyczajów. Przekazać mu coś? – House wygłosił to z tak przesłodzoną miną, że na całym świecie gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na insulinę.

Stojący nad nim, zdezorientowany mężczyzna w słonecznie żółtej koszuli, niedopasowanym, groszkowym krawacie i czarnych, wyprasowanych w kant spodniach cofnął się do drzwi i przyjrzał tabliczce. A potem znów przeniósł całą uwagę na wpół leżącego, podpartego nonszalancko Grega.
- Co w takim razie pan tu robi? – zapytał.
- Sprzątam. Truję korniki wygryzające stołki. Strasznie dużo z tym zachodu. Samo znalezienie odpowiedniego środka owadobójczego… - House machnął ogólnie ręką, poszukał laski i z trudem wstał.
- Bo te, które niszczą swoje szczebelki na drabince, umrą śmiercią samobójczą? – administrator odsłonił żeby w grymasie uśmiechopodobnym. Przynajmniej to miał pod kolor. Koszuli, oczywiście. – David Perry – wyciągnął rękę w geście przywitania. House popatrzył na nią jak na marsjańską mackę, na dodatek upaćkaną śluzem. Po chwili niezręcznego milczenia David ją opuścił, a Greg z mściwą satysfakcją stwierdził, że twarz Perry’ego przypomina pupę niemowlaka nie tylko z powodu dokładnego golenia.
- A więc jednak Gregory House? – bardziej orzekł niż zapytał szef.
- Zażalenia proszę zgłaszać do rodziców i księdza udzielającego mi chrztu. Przy okazji: dla przyjaciół Greg – niebieskie oczy zalśniły dobrym wychowaniem. – Dla pana: pan doktor Gregory House – dokończył. Dobre wychowanie spakowało się i przeprowadziło z niebieskich oczu na Hawaje.
- Mój podwładny Gregory House… - oznajmił w zamyśleniu David, kładąc szczególny akcent na słowo „podwładny”. Mimo pozorów budzących zaufanie, miał w sobie coś odpychającego. Coś, co kazało zachować dystans i ostrożność. – Poda mi pan raporty medyczne z ostatniego miesiąca?
- Ależ oczywiście, panie Pearly. Dla pana wszystko. – House pokuśtykał do szafki, otworzył ją i wyjął potężny, ciężki segregator. Promienie słońca, wpadające przez okno odbiły się od srebrnej, metalicznej okładki. Kiedy podawał go Perry’emu, rozluźnił uchwyt, w związku z czym papiery rozsypały się na ziemi. Gregory natychmiast schylił się i je pozbierał, zaciskając z bólu zęby. Ale TO było tego warte. Podnosząc segregator, postawił „niechcący” końcówkę laski na stopie Davida.
- Przepraszam… To w ogóle cud, że go znalazłem. Jestem tak roztargniony, że niedawno wziąłem portfel przyjaciela zamiast własnego. Głupio z mojej strony, prawda? – skomentował życzliwie House, nawet na centymetr nie ruszając się z miejsca. Administrator przygryzł mięsistą wargę. Na czoło wystąpiły mu perliste kropelki potu. Ale nie, nie da się upokorzyć, nie zwróci lekarzowi uwagi. Chce stać, niech sobie stoi!
- Straszny dziś upał… Gorąco jak w gabinecie Cuddy, kiedy ona jeszcze tam rezydowała. Ale wróci, spokojnie – powiedział House w stylu „stare, dobre czasy. Nie to, co teraz… Świat schodzi na Davidy”. Oparł się całym ciężarem na lasce, wbijając ją jeszcze mocniej. Posłał mu przy tym najmilszy uśmiech swojego życia.

Wytrwałą męczarnię Perry’ego przerwał piszczący pager diagnosty. Z żalem się odsunął i podszedł do drzwi. Kiedy już miał je otworzyć, usłyszał ostrzegawcze szepnięcie:
- Pożałujesz tego…

Perry stał przy oknie. Nie, chyba się przesłyszał. Z sekundowym opóźnieniem wyszedł, nie zwracając na to uwagi. Błąd.

***

Cuddy gwałtownie odskoczyła, krzycząc jak opętana. Po chwili jej bladą, przerażoną twarz oświetlił chwiejny płomień świecy, trzymanej przez staruszkę. Miała długie, całkowicie już białe, rozpuszczone włosy. Wplątane w nie były jakieś gałązki, grudki piasku i liście, jakby ciągnięto ją po ziemi. Wyblakłe, nieruchome, kocio zielonkawe oczy patrzyły uparcie w punkt za plecami Lisy.
- Przepraszam panią – odetchnęła głębiej Cuddy, dotykając serca. Mimo obecności kobiety, a może właśnie przede wszystkim dlatego, czuła się bardzo nieswojo. Jakby… jakby była sama. – Ostatnio jestem przewrażliwiona…

Staruszka milczała, nawet nie mrugając. W końcu Cuddy odwróciła powoli głowę. W tym samym momencie świeca zgasła, a zapaliły się wszystkie światła. Jedno po drugim rozjaśniło piękny, urządzony w renesansowym stylu hall. Prostota, harmonia, piękno i umiar. Cuddy obróciła się, chcąc spytać… Szaroniebieskie tęczówki ledwie pomieściły maksymalnie rozszerzone, czarne jak dwa kawałki węgla, źrenice. Tam, gdzie jeszcze przed sekundą była ona… Staruszka zniknęła…

- Lisa? Lissy? – z tyłu dobiegł ją pytający, ciepły głos. Cuddy znowu się obejrzała. Tym razem z większym niepokojem i ściśniętym gardłem niż dotychczas. Tu działo się coś dziwnego. Gdyby nie mama, jej noga więcej nie przestąpiłaby dobrowolnie tego progu. Tymczasem przed nią stała zwykła, ruchliwa służąca o rumianej twarzy, na oko mająca około 55 lat.
- Rosemary O’Green – przedstawiła się. Wytarła dłonie ręcznikiem i wyciągnęła jedną, potrząsając zdecydowanie drżącą z zimna Lisą. – Gdzie zostawiłaś bagaże? Ale zmokłaś, moje dziecko… Idź do kuchni i się ogrzej. Pierwsze drzwi na lewo. – wskazała kierunek i podreptała do wyjścia po walizki.

Cuddy ruszyła do kuchni. Po drodze zerknęła przelotnie w lusterku. Rzeczywiście wyglądała okropnie. Przerażenie zrobiło swoje. A jeśli dodać do tego końcowy efekt ociekania wodą, mamy pełen obraz. Spróbowała się uśmiechnąć. Wypadło mało wiarygodnie. Rosemary… To imię budziło nieprzyjemne skojarzenia…

ODCINEK 4

Jasna, złota mucha… Lisa mruknęła niecierpliwie, potrząsając głową, by ja przegonić. Ale ona ciągle nie odlatywała, drażniąc powieki, błądząc po twarzy, wnikając przemocą do umysłu… Skrzywiła się, machnęła odruchowo ręką. Mucha uniosła skrzydełka, przybierając teraz postać biało żółtej plamy. Plama stopniowo się powiększała, obejmując i wchłaniając całą kobietę. Splątywała ją ciasno, nie dając uciec. Po chwili wśród światłości zaczęły się wyłaniać dwa ciemniejsze punkciki. Rosły… Czarne oczy zionęły chęcią zemsty…

Mama”.

Cuddy zerwała się w pościeli, z trudem łapiąc oddech. Szybkie spojrzenia rzucane wokół uświadomiły jej, gdzie jest. Westchnęła, próbując odpędzić nocne zmory. Przesłoniła dłonią oczy, opadając z powrotem na poduszkę. Promienie słońca, wpadające przez niedokładnie spuszczone rolety, rozpoczynały swawolną zabawę. Z policzków uciekały na biały nos, nabierały rozpędu, muskając delikatnie rozchylone, pełne usta i w końcu, zmęczone, skupiały się na zakrytych palcami powiekach. A więc to one stworzyły złotego owada… Zalotna firanka rzęs odsłoniła szaroniebieskie tęczówki.

Cuddy roześmiała się cicho. To, co niedawno napawało ją strachem, w świetle zwyczajnego dnia zaczynało przypominać dziecięce lęki. Niedorzecznych urojeń przepracowanej wyobraźni. Przechyliła długie, smukłe nogi przez łóżko, wstając. Kremowa, atłasowa koszulka opadła szeleszcząc, ledwie zakrywając uda. Podchodząc do okna, spojrzała przelotnie w duże lustro, ozdobione średniowieczną ramą. W tym domu królowały różne style, ale żaden nie raził. W odbiciu widziała piękną, dojrzałą kobietę, wiedzącą, jak właściwie należy podkreślić swoje wdzięki. Kobietę spełnioną, pnącą się wytrwale po szczeblach kariery. Ale czy kobietę szczęśliwą? „Mama”…

Odwróciła szybko twarz, zasypując ją burzą czarnych loków. Kiedy je odgarnęła, zobaczyła stojącą przed nią Rosemary.
- Jak..k.. tu weszłaś? – w głosie słychać było nie tyle co zaskoczenie czy przestrach, ale oburzenie. Cofnęła się odruchowo, chwytając puchaty, mały szlafroczek i przyciskając go do mało okrytych piersi.
- Proszę się nie wstydzić, przecież też jestem kobietą. – powiedziała w miarę wesoło służąca, kładąc na stoliku tackę z kusząco wyglądającym śniadaniem. Mocny aromat kawy miło otoczył Lisę, przyciągając ją do siebie. Przybliżyła się z pełnym wdzięczności uśmiechem i uniosła białą filiżankę, zanurzając w gorącym, ciemnym płynie karmazynowe wargi. Dwa niebieskie paseczki tworzące wzorek o czymś, a raczej o kimś, jej przypomniały. Przepasana fartuchem Rosemary przyglądała jej się zagadkowo.
- Coś nie tak? – spytała nieco zdziwiona Cuddy.
- Nie, nie, moje dziecko, ależ skąd. Po prostu… jesteś jeszcze taka młoda… - spojrzała na nią z dziwną zazdrością… Jakby mogła jej to odebrać. Cuddy przeszły dreszcze po plecach. Odstawiła kawę na półkę.
- Co z mamą?
- Śpi, biedaczka. Tyle przecierpiała w związku z chorobą, a teraz jeszcze ten paraliż… poza tym wydawała się być bardzo poruszona, kiedy oznajmiłam jej, że przyjechałaś. – O’Green splotła ręce.

Lisa miała dziwne uczucie panującej w tym domu obłudy. Służąca wyglądała, a przynajmniej chciała wyglądać, na zwykłą chłopkę. A jednak odnosiło się wrażenie, jakby tu było za dużo ciężkich tajemnic, jakby to była tylko sprytna gra. Ale dlaczego miałaby udawać lub coś ukrywać? To bez sensu.

- Pójdę do mamy zaraz po obiedzie. Chyba do tego czasu się obudzi, prawda? A tymczasem… moja komórka nie ma tu zasięgu… Macie może jakiś telefon albo łącze sieciowe? – zapytała bezradnie. Rosemary zniknęła na chwilę, by zaraz wrócić z bezprzewodową, zszarzałą słuchawką. Lisa skinęła głową i wzięła ją, niechcący dotykając dłoni służącej. Wzdrygnęła się. Była taka… lodowata. Wykręciła numer. O’Green nadal stała obok, spoglądając przyjaźnie.
- Mogłaby pani wyjść? – poprosiła Cuddy, nie widząc właściwie powodu, dlaczego ona tytułuje ją „panią”, a ta zwyczajnie per „ty” albo „moje dziecko”. Szczególnie, że nie przypominała sobie, by jej matka nagle zmieniła ciało.
- Jak służbowa, to poczekam. Potem od razu odniosę telefon. – wzruszyła ramionami. Chyba coś za dobrze była zorientowana w życiu prywatnym pani dziekan. Ach tak? No, to mały teścik. Cuddy mało życzliwie zmrużyła oczy.
- Mój narzeczony pewnie się niepokoi, czy dojechałam cało na miejsce. – powiedziała powoli, akcentując starannie każde słowo. – To jednak rozmowa prywatna. Jeszcze się pani zgorszy.
- W porządku, skarbie, poczekam na zewnątrz – Rosemary wyszła, ale Cuddy nie umknął wyraz lekkiego szoku na jej twarzy. Przyłożyła słuchawkę do ucha i zaszczebiotała głośno.
- Greg, kochanie, nie było ci beze mnie za zimno w nocy? - skoro jeszcze sekundę temu długie „bip – biiip” ją denerwowało, to znaczy, że nikt nie odebrał. Może jak ta wścibska baba popodsłuchuje paru nieprzyzwoitych szczegółów, to…
- Kupiłem sobie termofor – ktoś mruknął ironicznie, ale nie bez zdziwienia, po drugiej stronie. Lisa zacisnęła pięści, otwierając jednocześnie usta. Świetnie! Doskonale! Znamy już temat rozmów przez najbliższe 15 lat! Obdarzyła rozpaczliwym spojrzeniem ciche, martwe szyby, po których – mimo słońca – spływały krople deszczu. Dziwne. Pada, odkąd tu przyjechała.
- ?le mnie zrozumiałeś. Zapomnij – syknęła nieco ciszej.
- Taa… Zawsze miałem same jedynki z angielskiego. – zironizował House, wygodnie opierając nogi o kanapę. Nie trzeba chyba dodawać, że siedział na podłodze, przeglądając jakieś podejrzane czasopisma. Uśmiechnął się pod nosem: nie ma jej dwa dni i już nazywa go „kochaniem”. Ciekawe, co będzie pod koniec tygodnia.
- Zapewne twoje zachowanie na lekcji było bez zarzutu. Przecież nie będę podawać w wątpliwość twojej inteligencji. Chodzi o to, że… mam gumowe ucho – wysiliła się na przenośnię, szukając gdzieś jeansów.
- A ja dłoń Kapitana Haka.
- Ciekawe, co ty i psychicznie niedojrzały Piotruś Pan macie ze sobą wspólnego…
- Na pewno nie to, co przed chwilą łaskawie wymieniłaś. Bo wiesz…
- Jedno słowo i… - przerwała mu. Okay, może i chciała porozmawiać z właścicielem niebieskich oczu, ale nie w taki sposób. Chce być traktowany jak dziecko, proszę bardzo!
- Mama – Cuddy zdrętwiała. To NIE był głos House’a… Zaczęła cała drżeć… bała obejrzeć się do tyłu, bała się zrobić cokolwiek…

- Cuddy! Cuddy, jesteś tam? – po całej wieczności dobiegły ją z oddali nawoływania House’a. Rozłączyła bez słowa rozmowę i mechanicznie usiadła na łóżku. Mały, martwy chłopczyk nazwał ją mamą… Nagle rozszerzyła oczy. Zerwała się szybko, wybiegając z pokoju…

ODCINEK 5

- Nie ma mowy!
- Albo się na to zgodzisz, albo…
- Albo co?! Oblejesz mnie gorącą kawą?
- Albo cię zwolnię.

Zapadła cisza… Wprawiała w ruch cienie zaślepienia i dumy… może nawet obawy… drgały na ścianach, wydłużone od przeciągu ludzkich myśli, rozproszonych bez wyraźnego impulsu… Przemykały się pod drzwiami, chwytając podsłuchujących w swe szpony. Dawały im złudną nadzieję, że to tylko nieporozumienie… jak zawsze. Wdzierały się natarczywie do umysłów, tłumiąc zaskoczone i zszokowane spojrzenia. Zasypywały je ziarnkami złych przeświadczeń, czyniąc irracjonalnymi dźwięki zwykłego życia… Pokrzykiwania pielęgniarek, zniecierpliwione miny pacjentów, przebiegając obok lekarze, niechcący zawadzający o pochylony pod drzwiami zespół. Trzynastka, Kutner i Taub pogubili się w labiryncie przypuszczeń. Mimo wszystko, wejście do tego labiryntu opatrzone było tabliczką z napisem „zrozumienie”.

Ich szef od kilku dni bezustannie ścierał się z Perry’m. Byle okazja, zwykła kłótnia o wyłudzenie zgody na ryzykowne leczenie, kolor krawatu czy podrzucony przypadek stanowił wyjście do czegoś większego. To nie była zwykła niesubordynacja. Jeden drugiemu próbował bardziej niż rywal uprzykrzyć życie. To była wojna podjazdowa. Teraz wyszli na otwarte pole, ale po co? Może za tamten dzień w gabinecie House’a, może za niezgodność charakterów i przekonań. A może tylko dlatego, że jedynie Cuddy jakoś umiała zmusić House’a do względnego posłuszeństwa, ale Cuddy nie było.

- Nie musisz. Sam odejdę. Wolę to, niż wylądować w zakładzie dla psychicznie chorych po paru miesiącach pracy z tobą. Podobno to zaraźliwe. Właściwie… właśnie się wymówiłem ze skutkiem natychmiastowym.

„Kaczątka” odskoczyły jak oparzone. Szybka wymiana spojrzeń i Kutner z Taubem uciekli gdzieś w plątaninie korytarzy, słysząc znajome, choć tym razem nierytmiczne stukanie. Przestraszone gesty przyzywały Trzynastkę. Ona jednak wolała zostać. Może nie narazić się na śmiertelne w konsekwencjach starcie, ale być niedaleko. Zobaczyć ostatni akt przedstawienia.

Uderzenie laski o drzwi. A potem drzwi o ścianę. House zaciskał zbielałe palce na drewnianej rączce. Był wściekły? Tak. Właśnie wściekłość buzowała w niebieskich oczach, gotowa pochłonąć każdego, kto był niebezpiecznie za blisko. Ukryta za fikusem Trzynastka dostrzegła coś jeszcze w twarzy stojącego na korytarzu Grega. Coś, co idealnie współgrało z ponurą, czarną koszulą i skórzaną kurtką w takim samym kolorze. Rozpacz. Mignęła i zgasła, niczym dogorywająca w płomieniach zapałka. Praca była dla niego wszystkim. Dla niej żył, poświęcał się... Co teraz? Pusty, wyobcowany dom…

Ruszył powoli. Chwiejny krok zaciągał kurtynę. Nie było już czego oglądać. Ludzką bezsilność? Przegraną?

***

Zbiegała szybko ze schodów. Bose stopy bezgłośnie opadały na miękką, wrzosową wykładzinę. Nagle zacisnęła dłoń na poręczy, stając w pół kroku. A co, jeśli w tym domu kryje się coś innego, niż początkowo myślała? Jeśli zdradzi? Co z następstwami? Musi myśleć logicznie… Śmierć nie oznacza końca. Śmierć oznacza śmierć. Kolejną. Klątwę. Czy w takim razie…

- Lisa? Skończyłaś już rozmawiać? – naturalne wyjrzenie zza kuchennego węgła. Boże, może to są tylko urojenia, dorabianie własnej rzeczywistości do paru nieistotnych faktów? Rosemary spoglądała na nią, wyczekująco.
- Tak. Leży na schodach przed domem, zwinięty w kłębek z tęsknoty. I zimna. Zabrałam zapasowy klucz. – Cuddy skinęła głową z ironicznym uśmiechem. Wskazała jednocześnie za siebie. – Ale zapomniałam wziąć telefonu z pokoju. Rozbolała mnie głowa i pomyślałam, że… że może coś masz. – dokończyła. Służąca wytarła dziwnie niezniszczone pracą ręce w szarą spódnicę i zamachała na Cuddy. Administratorka zeszła powoli, wyminęła kobietę i siadła na stołeczku w kuchni.

Pomieszczenie było urządzone z dużą dozą własnej interpretacji mijającego stulecia. Elementy typowo ludowego stylu, czasem zakrawającego wręcz na średniowiecze, mieszały się tu z nowoczesnymi, przykuwającymi oczy, nowoczesnymi srebrno-metalowymi urządzeniami. Kolory za to nie budziły zastrzeżeń. Bo jak mogła komuś nie przypaść do gustu agresywna, jadowita zieleń pokrywająca ściany z podoczepianymi, wiklinowymi koszyczkami?
- Proszę – Rosemary napełniła szklankę jakimś wodnistym syropem i jej podała. – Powinno pomóc.
- Dziękuję. – Lisa dotknęła wargami „cieczy” i z trudem powstrzymała odruchowe skrzywienie. Po prostu tego nie przełknęła, nadając w rewanżu szaroniebieskim tęczówkom odcień całkowitej ufności, na jaki tylko mogła się zdobyć. Owinęła wokół siebie ciaśniej szlafrok, zawiązując pasek. Westchnęła. – Może pójdę do mamy?

Kręcąca się przy kuchence Rosemary przystanęła. Nie, nie gwałtownie, nie znieruchomiała – po prostu przystanęła. Zwyczajnie, jak każdy. Patrzyła na pojedyncze wybuchy pary, podrzucające w górę przykrywki. – Nie możesz.
- Nie mogę? To więzienie? – Lisa bardziej zdenerwowała się, niż zdziwiła.
-Nie, skąd. Po prostu twoja mama dopiero co zażyła lekarstwa… Jest trochę… zmęczona…
- Mówiłaś, że śpi.
- Przebudziła się na porę lekarstw.
-Pomagają? – Cuddy naprawdę martwiła się o mamę. Odkąd weszła do tego domu, widziała się z nią może raz, przed zaśnięciem. Zamieniły parę słów w obecności Rosemary. Była osłabiona. Leżała na łóżku, nie mając kontroli nad własnym ciałem. Przerażające uczucie… Może dlatego… może dlatego Lisa widziała strach w jej oczach? Może bała się choroby… podstępnej, obejmującej ją coraz bardziej i chciwiej…
- Powoli. Trzeba zaczekać. – gdzie się podziała ta troska, która przekonała Cuddy do przyjazdu?
- Znam pewnego świetnego lekarza… diagnostę… ufam mu – zaczęła ostrożnie administratorka, przeczesując leniwie ręką włosy. Czarne loki opadały na jedno nagie ramię, łaskocząc skórę.
- Ona tu też jest pod doskonałą opieką.
- Ale do tej pory jakoś jej się nie poprawiło! – wybuchnęła nagle Lisa. Jej oczy pałały gniewem. Co jak co, ale to nie Rosemary tu rządzi! Ona jest tu tylko jako opiekunka, pomoc domowa, a nie Bóg!
- Spokojnie – służąca spojrzała na nią przeciągle. – Chcesz go tu sprowadzić?
- Tak. – powiedziała twardo Cuddy. Kłopotliwą ciszę przerwał ostry brzęk telefonu. Wzdrygnęła się, wstała, cały czas nie spuszczając wzroku z Rosemary i pobiegła szybko na górę…

***

House jechał szybko motorem. Przesuwające się obok drzewa, znaki drogowe, błyski świateł – wszystko zlane w jedną wielką, kolorową plamę. Drgające wskazówki na liczniku ze złością za każdym razem próbowały prześcignąć same siebie. Bezskutecznie. Jeszcze większa prędkość nie była możliwa. Zapamiętanie w szybkości przynosiło ulgę. Krótkotrwałą, ale jednak. Liście, gwałtownie wyrwane ze snu, krążyły wysoko nad jezdnią, poderwane podmuchem niecierpliwości. Było dobrze… było… na pewno było… coś. 31 kilometrów i zaparkuje przed domem obu pań Cuddy. Niezapowiedziana wizyta? Zobaczy ją, pokłócą się… wszystko będzie po staremu. Nienawidził zmian… Nigdy nie były dobre. Nigdy nie były fair – wobec kogoś, czegoś, ale zawsze.

Wyciągnął komórkę i zadzwonił. Odebrała po pięciu długich, załamanych sygnałach.
- Słucham? – wydyszała.
- Biegłaś do mnie? – ucieszył się sztucznie. Silnik zawył.
- Chciałbyś. Uprawiałam jogging po schodach.
- Służąca ci podpowiedziała? Boże, nawet tam już zauważają twój tyłek? Satelity też go namierzyły? Wzięły za coś… zmutowanego? – szydził sobie w najlepsze. Motocykl stający w zawody z czasem i życiem, oraz kobieta, którą… uwielbia denerwować, stanowiły idealny antydepresant. Powoli wspomnienia blakły… emocje blakły…
- Po co dzwonisz? – zainteresowała się.
- Jadę do ciebie.
- Co?
- Wywalono mnie z pracy.
- CO?!
- Innego słowa już nie znasz? Zapomniałaś podręcznego słowniczka? – roześmiał się, omiatając wzrokiem drogę przed sobą. Niebieskie oczy zatrzymały się na jednym punkcie. Kilka metrów przed nim stał mały chłopczyk. Uśmiechał się. Ale to nie było naturalne. Tak, jakby śmierć cię dotykała, zapraszając na wspólną przejażdżkę… House zaklął, naciskając hamulec. Opony zapiszczały, ale nie zwolniły. Nawet… nawet jakby nabrały większej prędkości…

- House?

- …

- Greg?...

Rzężenie…………….. długi, przeciągły charkot wydobywający się z słuchawki………….

- House! – rzuciła ją przerażona na łóżko. Głuchy łomot. I cisza.

House miał jedną, jedyną decyzję. Sina twarz znalazła się nagle metr od niego. Jęknął i szarpnął kierownicą w bok. Nie mógł zabić dziecka. Nawet, jeśli ono już nie żyło…

Drzewo. Krzyk. Gruchot łamanych kości. Koło, toczące się powoli po ziemi. Krew, wypływająca z połamanego kasku. Chłopczyk, patrzący prosto na niego. Leżącego bezwładnie na ziemi, niezdolnego do najmniejszego ruchu. Zakrwawionego. Szmaciana kukła. Ostry, przeszywający ból. I ciemność………………

ODCINEK 6

Ptaszek sfrunął na gałąź. Ugięła się pod ciężarem maleńkiej, rubinowo upierzonej kulki, strząsając parę lśniących w słońcu kropel wody na ziemię. Jednym, pojedynczym uderzeniem skrzydeł przywrócił jej stabilność. Żywe, ciemne oczka, skrywane częściowo przez zrudziałe tutaj piórka, obiegły nieznaną okolicę. Zwyczajna droga, wylana szarym asfaltem, zapraszała do przejażdżki przez ciągnący się kilometrami las. Zderzenie nowoczesności z przyrodą. A jednak panowała dziwna harmonia, wzajemna tolerancja. I dziwna cisza. Ptaszek wydął gardziołko, pragnąc ją przerwać, chociaż troszeczkę rozweselić. Unosząc drobną główkę, przez przypadek zerknął niżej, w prawo. Śpiew zmarł jeszcze przed narodzinami. Nigdy nie wypowiedziane nuty ugrzęzły gdzieś w plątaninie delikatnych strun głosowych, doprowadzając szarpaniną do kwilenia grozy…

Wielka, prawie zmiażdżona maszyna leżała metr dalej od pokiereszowanego drzewa. Połamane, wystające rury, brak jednego koła, wygięta kierownica… i… czerwona trawa?

Zaciekawiony ptak z trzepotem zleciał na ziemię, chcąc wytłumaczyć to zjawisko.

Przysiadł na kamieniu niedaleko miejsca kraksy. Stąd zauważył coś jeszcze: mężczyznę, uwięzionego pod motorem. Napierający na niego ciężar żelastwa, powoli odbierał i tak ledwo tlące się życie. Z czarnego, przepołowionego kasku wyciekała strużka krwi, nadając swój odcień trawie. Nie tylko ona. Krwawiło całe zmasakrowane ciało. Powyginane nienaturalnie kończyny tworzyły nierzeczywistą postać, skłaniającą do śmiechu przerażenia.

Ptaszek zeskoczył z obrosłego mchem głazu i zbliżył się do nieruchomej ofiary. W paru miejscach jego twarzy tkwiły kawałki plastiku, ale na szczęście nie uczyniły większej szkody. „Większej” w porównaniu z pozostałymi obrażeniami, jak przebijający bok metalowy drążek. Jedno chabrowe oko było otwarte: zastygł w nim wyraz zaskoczenia, poświęcenia i lęku. A także złości, desperacji i… tęsknoty. Dziwne, ilu złożonych uczuć człowiek może doświadczać w chwili, gdy myśli, że jego życie dobiega kresu…

Panującą ciszę nagrobków rozerwało wycie wezwanej przez Cuddy karetki. Ptak szybko poderwał się do góry, spłoszony nieoczekiwanym hałasem. Jedno szkarłatne piórko powoli, spokojnie opadło na usta mężczyzny. I więcej się nie poruszyło…

***

Roztrzęsiona Cuddy szukała kluczyków do samochodu. Przetrząsała każdą szufladę w swoim pokoju, wysypując na podłogę jej zawartość. Kiedy tylko usłyszała sygnał rozłączanego połączenia, wezwała pogotowie, informując o wypadku na drodze 64. Gdyby House nie zdążył jej powiedzieć – choć tak ogólnie – gdzie jest… a jeśli karetka… na czas… nie znajdzie… nie, nie chce o tym myśleć!

Zrezygnowana beznadziejnymi poszukiwaniami, gwałtownie zrzuciła wazon ze stolika. Piękny, misternie, ręcznie malowany w drobniutkie pąki kwiatów, roztrzaskał się na ziemi. Huk rozstroił ją do końca. Jakby na nowo słyszała odgłosy uderzenia w coś motoru… I to niezwykłe zimno, które ją wtedy ogarnęło… Zrozumiała, że Greg nie… to znaczy, może nie żyć. Przez jeden ułamek sekundy stała jak sparaliżowana, nim pojęła, że musi błyskawicznie działać, by go uratować. Jeszcze nigdy o nikogo tak się nie bała…

Usiadła teraz na rogu łóżka, kryjąc twarz w dłoniach. Widać było tylko bezsilnie drgające od płaczu plecy. Wiedziała, że to, co się wydarzyło, było już nieodwracalne. I że to przez nią. To wszystko przez nią…
- Szlag by to! – wydarła się najgłośniej, jak potrafiła. Ochrypły krzyk zwabił Rosemary. Znowu bezgłośnie przybyła. Natychmiast, jakby ukryta za drzwiami tylko czekała na okazję.
- Lisa… Boże… co się stało? – spytała troskliwie, zdejmując fartuch w czerwono-białą kratę i odwieszając go na klamkę. Codzienny charakter czynności w ogóle nie pasował do tonu, jakim było zadane pytanie.
- Ty się pytasz, co się stało? – wykrztusiła cynicznie Cuddy, wstając ciężko. – Ty?! Ty chyba wiesz najlepiej! – odepchnęła ją, wybiegając z pokoju. Rosemary popatrzyła za nią, wstrząśnięta.
- Ale o czym, kochanie?...

Lisa zbiegła szybko po schodach. Zajrzała do kuchni: kluczyki leżały na blacie. Chwyciła je i wypadła na zewnątrz. W pierwszej chwili przystanęła, oszołomiona ulewą. Chłodne bicze wody zlepiały jej włosy, przemaczały cienką bluzkę, zasłaniały mgłą oczy… Ale widziała jasno. Teraz – widziała jasno.

Ochłonęła, powoli oddychając. Deszcz zmywał z niej balast, którego nie potrafiła unieść. Cicho zawróciła do domu…

Na pogotowiu podała swój numer. Mają zadzwonić, jeśli go znajdą. A ona? Co ona mu pomoże? Będzie przy nim, zawsze. Ale jeśli naprawdę chce, żeby i on był przy niej, musi działać. Tu nawet nie chodziło o miłość. Wyzwolone wypadkiem uczucia szalały w niej, ale nadal nie czuła do niego miłości. A przynajmniej tak jej się zdawało. Może to był jedynie lęk o bliskiego przyjaciela i przytłaczające poczucie winy.

Wspinała się na górę, powłócząc nogami. Mechanicznie błądzący po ścianach wzrok w pewnej chwili znieruchomiał. Lisa Cuddy patrzyła na portret młodej kobiety z kruczoczarnymi, kręconymi włosami, poważną, smagłą twarzą z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi, morskimi oczami i smutnymi ustami. Miała niezwykle, wręcz chorobliwie bladą cerę.

Cuddy nie mogła przestać na nią patrzeć. Jakby ją hipnotyzowała, przyciągała jak magnes zagadki… Było tu coś, co…
- Lisa! – ostrzejszy niż zwykle głos służącej wyrwał ją z letargu. Wzdrygnęła się, spoglądając pytająco. – Twoja mama chce cię widzieć.
Cuddy skinęła odruchowo głową, posłusznie podążając za Rosemary. W pewnym momencie, gdy O’Green kładła już dłoń na klamce, Cuddy przystanęła.
- Czyj to portret? Byłej właścicielki domu? – zapytała. Brzmienie głosu było prawie normalne.
- Jaki portret? – zdziwiła się Rosemary. Cuddy odwróciła głowę, chcąc pokazać jej obraz. Zmartwiała… Ściana była pusta…

***

- 300! – wysoki, przystojny brunet z lekkim zarostem i piwnymi oczami przycisnął defibrylatory do klatki piersiowej Grega. Bezwładne ciało, poprzywiązywane do noszy, wygięło się w łuk.
- 400! – silny impuls prądu był bezradny w walce z uszkodzonym sercem…
- Jeszcze raz!
- Jack…
- Jeszcze raz!

House’a ponownie podrzuciło. Opadł z głuchym łoskotem. Jakaś pielęgniarka wpompowywała mu tlen do płuc, inny lekarz… Inny lekarz coraz bardziej zbierał się w sobie. Widać było, że próbuje podjąć jakąś decyzję. Czy ważną? Bure oczy przybrały wyraz determinacji. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, wbił House’owi strzykawkę z adrenaliną prosto w serce.

Cisza. Zaskoczone spojrzenia. Jedynie długa, ciągła linia na podręcznym monitorku oznajmiła klęskę. Jasne światło powoli ogarniało wnętrze karetki. House otworzył niebieskie oczy. Zwężone źrenice z oburzeniem zareagowały na tak nieprzyjemny bodziec. Wyciągnął rękę, próbując przytrzymać się noszy. „W porządku, mam już dowód, że istniejesz, i cieszcie się i radujcie narody. Ale nie mogę teraz umrzeć! Miałeś już tyle okazji, żeby mnie zabrać. Nie korzystaj z tej jednej, kiedy to ona jest w niebezpieczeństwie! Proszę… Dam na Mszę” wyszeptał z trudem. Słowa nie chciały przechodzić przez opuchnięte gardło…

Pojedyncze uderzenie serca. A za nim drugie. I kolejne. Biło.
- Okay, mamy go – odetchnął Jack, opierając głowę o chłodną szybę. – Dobry pomysł, wariacie – klepnął po plecach kolegę. Ten się uśmiechnął. – Kto zadzwoni do dr Cuddy?

Pielęgniarka podniosła powieki Grega i poświeciła w nie latarką.
- O tym też jej powiedzieć? – spytała.
- Jasne. Pokiereszowany tak, że nie musi przebierać się na Halloween, ale żyje. To chyba dobra wiadomość.
- Ta, że jest w śpiączce, też?...

CDN



_________________

"- And so the lion fell in love with the lamb...
- What a stupid lamb.
- What a sick, masochistic lion" - cytat z "Twilight"

Banner by Ewel
:zakochany:

PostWysłany: Pią 21:10, 26 Gru 2008
amandi
Stażysta
Stażysta



Dołączył: 26 Gru 2008
Pochwał: 1

Posty: 148

Powrót do góry




Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

I znowu się kończy w tym samym momenie....ach ty niedobra : :nonono:
Świetne :D
Czekam na cd :przytul:



_________________
Marilyn
"Jeśli reguł moralności nie nosisz w sercu, nie znajdziesz ich w książkach..."
"... miłość po prostu jest. Bez definicji. Kochaj i nie żądaj zbyt wiele. Po prostu kochaj.."-
Paulo Coelho
"Miłość prawdziwa zaczyna się wtedy, gdy niczego w zamian nie oczekujesz..."-Antoine de Saint-Exupéry

PostWysłany: Pią 21:21, 26 Gru 2008
minnie
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 24 Gru 2008

Posty: 62

Miasto: Szczecin
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Cytat:
dla karoli, rocket, jarii, minnie, jeanne, Licence


- Kolejny kretyński kierowca.
- Twój pacjent. Może coś odziedziczył.
- Inteligencji – brak. Zawsze miałem cholerne szczęście. Przez czternastogodzinną operację żona nie odzywa się do mnie od dwóch dni.
- Odkryła, że go molestowałeś podczas tej operacji?
- Czy ja wyglądam na nową panią laryngolog? Spóźniłam się na kolację z okazji naszej rocznicy ślubu.
- Bardzo?
- 11 i pół godziny.
- Yeah. Przykro mi.
- Mi też. A facetowi powinno być jeszcze bardziej. Następnym razem niech skoczy z piątego piętra i nie zawraca nam głowy. Nie będziemy mieli tyle roboty, składając go do kupy z roztrzaskanej miazgi.
- On chyba był w ciężkim szoku emocjonalnym, bo ta śpiączka nie jest spowodowana żadnym urazem głowy. Przed wypadkiem coś musiało się stać.
- Drzewo do niego zamachało.
- We krwi nie znaleziono śladów alkoholu. Coś naprawdę musiało się stać.
- Święty Jack Shephard. Facet nie był zwykłym samobójcą, tylko porzuconym/zdradzonym (niepotrzebne skreślić) kamikadze.
- Wiesz, co? Zamiast tyle mielić jęzorem, chodź na lunch. Ludzie w śpiączce słyszą.
- Co z tego? Ocknie się i uderzy mnie wyciągiem? Po co ja ci pożyczyłem ten horror na DVD… Poza tym… lunch w środku nocy?
- Głodny jestem. A on nawiedzi cię we śnie i będziesz musiał potem suszyć gatki. Idziemy.
- Nie powinieneś brać nocnych dyżurów. Odbija ci.

Dalej rozmowa stawała się coraz bardziej niewyraźna. Prawdopodobnie dlatego, że kroki obydwu lekarzy powoli cichły w miarę oddalania. House został sam. Jednocześnie dłonie zaczęły mu lekko drżeć. Nie w sposób, który by wskazywał na wybudzanie. To raczej było coś innego. Jakby… lęk. Jakby wiedział, że to nie jest bezpieczne. Dla niego. Tylko dla niego.

Gdy wybije północ, czas przekracza punkt równowagi…”.

Bicie zegara na korytarzu gwałtownie umilkło w połowie dwunastego uderzenia. Płyn – sączący się miarowo i niewzruszenie w długiej, przezroczystej rurce wpiętej w żyłę kroplówki – stanął.

House był w śpiączce. Śpiączce? Raczej tkwił w sennym koszmarze. Miotał się, próbując z niego uwolnić. Bezskutecznie. Ciało pozostawało w bezruchu niczym wykuty w skale grobowiec. Zapach szpitalnych detergentów doprowadzał go do mdłości. I wtedy nastąpiło TO. Przeniósł się.

W półmroku otaczającym ponury dom rozbłysła para oczu koloru przejrzystej, morskiej wody w jasny dzień. Jednak dzień zniknął kilka godzin temu. A on stał przed domem, w którym była Cuddy…

Dochodzące do niego dźwięki rozmowy były jakby… dwuwymiarowe. Płaskie. Wyłączone z rzeczywistości. Choć czy tu w ogóle mogła być o niej mowa?

W oświetlonym oknie stała Ona. Splątane, ciemne włosy okrywały jej nagie ramiona. Spoglądając na nią, poczuł niespotykany dotychczas napływ ciepła. Jakby Lisa je wysyłała. Promieniowała nim.

Z drugiej strony doskonale wiedział, że to się zaraz skończy. Jakieś nożyce niedługo przetną wszystko, co ją otacza i chroni. Zniszczą blask. A wtedy ona umrze.

Świadomość tego faktu wstrząsnęła nim. Miał diagnozę – ale nie potrafił uratować pacjentki. Był bezsilny. Nienawidził tego. A poza tym… to chodziło o Cuddy. Obiecał jej, że przyjedzie tu, by nic się złego nie stało. Motywy, które nim kierowały, gdy to mówił, nie były do końca jasne – nawet dla niego. Jednak to powiedział i musiał… chciał dotrzymać słowa. Choćby ceną było… no właśnie, co?

Widział ją, jak mówiła do matki. Caitlin Cuddy spoglądała na córkę spod półprzymkniętych oczu.
- Mamo, jestem tutaj – Cuddy wzięła ją pieszczotliwie za wychudłą rękę. Była przerażona stanem matki. Choroba postępowała bardzo szybko, niszcząc słaby organizm. Paraliż od szyi w dół. Rozumiała, że matka nie mogła poczuć tego dotknięcia, ale… ale ona, Lisa, je czuła. I to szczególnie jej było potrzebne…
- Po co? Po co tu… przyjechałaś? Wracaj do New… Jersey… - spękane wargi z trudem poruszały się, wymawiając poszczególne wyrazy. Cuddy uniosła brwi do góry, zaskoczona. Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku.
- Mamo, nie mów tak. Nie możesz tak mówić. – wyszeptała, siadając obok niej na łóżku. – Jesteś poważnie chora, muszę być przy tobie. Rosemary sama nie da rady…

Caitlin wyraźnie zadrżała, słysząc imię służącej. Cuddy obserwowała jej zachowanie. Poszczególne elementy układanki stopniowo zaczynały łączyć się w całość. Jeszcze tylko parę fragmentów i…
- Lisie, musisz… musisz stąd wyjechać. Na mnie się nie skończy… nie skończy, słyszysz? – Caitlin popatrzyła na nią, próbując nadać spojrzeniu chociaż blade odbicie rozkazu. Nagle wygięła się w łuk. Miała atak. Spazmy rzucały nią na łóżku. Lisa poderwała się, próbując przytrzymać matkę.
- Rosemary, pomocy! – krzyknęła w stronę drzwi.
- Ucie… kaj… uciekaj z tego… domu… i weź ze strychu… kasetę… z… - wychrypiała matka, tocząc pianę z ust. Momentalnie nadbiegła Rosemary, trzymając w ręku strzykawkę z czymś jasnoróżowym w środku. Wbiła ją Caitlin w aortę. Kobieta opadła bezwładnie na pomiętą pościel. Cuddy odstąpiła krok do tyłu, porażona rozegraną sytuacją.

House czuł jej strach. I wiedział, dokąd ona wychodzi. Szła na strych. A on nie mógł… musiał ją powstrzymać! Po raz pierwszy nie myślał o sobie. Nie myślał o sarkazmie, którym nauczył się żyć. Nie myślał o bólu, bo on tu nie istniał. Był tylko jednym z cieni, kładących się niedaleko – czekając na jeden fałszywy ruch, na powrót do realnego świata, by go dopaść.

Teraz liczyła się tylko Cuddy. Bo ją kochał? W tym momencie uczucia również nie egzystowały. Osuwały się powoli i z wdziękiem w zapomniane teraz zakamarki duszy. A może nawet wcale ich tam nie było. Bez względu na wszystko, i tak liczyła się tylko ona. Bo go potrzebowała. Z wzajemnością.

Wykrzyczał jej imię, stulając przy ustach dłonie. Ułudna nadzieja, że go usłyszy. Chyba, że… była jakaś więź pomiędzy nimi…


Cuddy przystanęła w chwili, kiedy kładła dłoń na gałce drzwi prowadzących na poddasze. Przez parę szybkich, nieuchwytnych sekund miała wrażenie, że ktoś ją woła. A tym kimś jest House. Wyjrzała przez małe, okrągłe okienko, ale na dworze nikogo nie było.
- To tylko nerwy – zapewniła samą siebie, próbując jednocześnie skupić się na tajemniczej kasecie. Stanowiła klucz. Klucz do koszmaru?

House patrzył rozczarowany na „niewidomą” na niego Cuddy. Przesunął ręką po twarzy. Gdy ją opuścił, spostrzegł dziecko, stojące obok Lisy na schodach. Obejmujące ją. To samo dziecko, którego omal nie potrącił.
- Wredny bachor… - zaklął pod nosem – oddałbym cię do szkoły z internatem. Zostaw ją!

Chłopczyk spojrzał na niego. House nagle zrozumiał… i Cuddy nagle go zobaczyła. Krzyknęła cicho, odskakując do tyłu. Wielkie, rozszerzone z przerażenia niebieskoszare oczy odpłynęły do góry. Straciła przytomność. Balansowała chwilę na jednym ze stopni, a potem zaczęła toczyć się w dół, coraz szybciej i szybciej…

Greg zerwał się, używając wszystkich dosadnych słów na określenie upiornego dziecka. Ono zacisnęło pięść. House biegł, choć poczuł, że zaszła jakaś zmiana. Jakby stracił parę centymetrów wzrostu. Nie wiedział, że jego stopy przestały istnieć. W jakiś dziwny sposób znalazł się wewnątrz domu. Był coraz bliżej Cuddy, wbijając w ziemię kikuty. Chlustała krew. Nie bolało. Cienie jeszcze go nie dopadły. Chłopczyk nadal nie spuszczał z niego wzroku.

Chwilę potem odciął House’owi nogi na wysokości kolan. Greg upadł, ale nie przestawał się czołgać, zostawiając za sobą szkarłatne smugi. Znaczyły przebyta drogę. W życiu i tutaj był już na innym etapie. Jeszcze tylko parę metrów i ją ocali… ocali… jeszcze trochę… proszę…

Dziecko pochyliło głowę nad Lisą, odgarniając siną rączką jej włosy. Zniknęli.

- NIEEEEEEE!!!, ty zasrany skur… - wydarł się House, wyrywając ręce z wyciągu. Spadły na łóżku, przeszywając go elektryzującym bólem. Zawył.
Do sali wpadła zaniepokojona pielęgniarka. Greg dyszał ciężko. Był pewien tylko jednego: to wydarzyło się naprawdę…



_________________

"- And so the lion fell in love with the lamb...
- What a stupid lamb.
- What a sick, masochistic lion" - cytat z "Twilight"

Banner by Ewel
:zakochany:

PostWysłany: Sob 18:06, 27 Gru 2008
amandi
Stażysta
Stażysta



Dołączył: 26 Gru 2008
Pochwał: 1

Posty: 148

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

OMG...
Nie wiem, co powiedzieć, jak to skomentować. Powiem ci tylko, że musisz napisać scenariusz do jakiegoś horroru :shock:
Kurcze.. Teraz nie dość, że mi chodza dziwne ciarki po plecach do wszędzie widzę jakieś postacie... :boje sie:
*zamyka oczy starając się uspokoić*
Cudowne i chcę dalej...
I dziękuję za dedykację :*



_________________

PostWysłany: Sob 18:15, 27 Gru 2008
jeanne
Dziekan Medycyny
Dziekan Medycyny



Dołączył: 21 Gru 2008
Pochwał: 50

Posty: 11087

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Jakbym czytała Kinga! :twisted:

Ups! Dopiero teraz zauważyłam dedykację... Dziękuję Ci bardzo :* Nie wiem, czy sobie zasłużyłam, ale nie wnikam :D


Ostatnio zmieniony przez rocket queen dnia Sob 21:36, 27 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz



PostWysłany: Sob 18:19, 27 Gru 2008
rocket queen
Pumbiasta Burleska



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 57

Posty: 3122

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Bardzo dziękuję za dedykacje :* Czym sobie zasłużyłam? :D

Cytat:
- Drzewo do niego zamachało.

Czy tylko ja parsknęłam śmiechem przy tym zdaniu? :lol:
W ogóle cały dialog, który umieściłaś na początku doprowadził mnie do ataku głośnego śmiechu, przez który moja siedmioletnia siostra patrzyła na mnie dziwnie... Ze współczuciem? :lol:

A dalej to już pojechałaś bardzo ostro! Nie wiem, jak zasnę, bo wszystko, co napisałaś odbiło się w mojej wyobraźni takim obrazem. Kobieto, co Ty robisz z ludźmi?!

A teraz znowu trzeba czekać na kolejną część, ale jeśli to ma być taki fragment jak ten - mogę czekać :D



_________________
Każdy błąd kobiety jest winą mężczyzny.

PostWysłany: Sob 19:48, 27 Gru 2008
LicenceToKill
Pulmonolog
Pulmonolog



Dołączył: 23 Gru 2008
Pochwał: 11

Posty: 1292

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Dziękuję pięknie za dedykację :* :*

OMG!! Czy ty chcesz bym umarła???
Greg bez nóg, dziecko widmo, znikająca Cuddy.....świetne, ale niesamowicie trzymające w napięciu :boje sie:
Czekam na cd i Pozdrawiam :*



_________________
Marilyn
"Jeśli reguł moralności nie nosisz w sercu, nie znajdziesz ich w książkach..."
"... miłość po prostu jest. Bez definicji. Kochaj i nie żądaj zbyt wiele. Po prostu kochaj.."-
Paulo Coelho
"Miłość prawdziwa zaczyna się wtedy, gdy niczego w zamian nie oczekujesz..."-Antoine de Saint-Exupéry

PostWysłany: Sob 23:19, 27 Gru 2008
minnie
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 24 Gru 2008

Posty: 62

Miasto: Szczecin
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

na sam początek :D. Ten cytat

Cytat:
Gdy wybije północ, czas przekracza punkt równowagi
, był właśnie z książki Kinga :D - uznałam, że będzie tu pasował ;). ale odcinek pisałam sama :DD.

Drugi początek :D - dziękuję wam ślicznie :*:*:* i chciałabym wam sprawic taki "prezencik" ;) i pokazać tą matkę i dziecko.........


to matka


a to dziecko

jeanne
Cytat:
OMG...
Nie wiem, co powiedzieć, jak to skomentować. Powiem ci tylko, że musisz napisać scenariusz do jakiegoś horroru

jeśli tylko namówiłabym Hugh Laurie'go i Lisę Edelstein do zagrania w nim...... *rozmarzyła się* :buja w oblokach: :zakochany: :zakochany: :serducho: dziękuję.....

Cytat:
Kurcze.. Teraz nie dość, że mi chodza dziwne ciarki po plecach do wszędzie widzę jakieś postacie...

snujące się dwie postacie ze zdjęć powyżej......... :twisted: ... naprawdę to było straszne *cieszy się jak dziecko*? :*:*:*

Cytat:
*zamyka oczy starając się uspokoić*
Cudowne i chcę dalej...

nie radziłabym zamykać oczu :lol3: , ale jeśli chcesz.....na własne ryzyko...;)..... *przytula* dziękuję :*:*:*:*:* :przytul:

rocket queen
zasłużyłaś na dedykację, szczególnie za tą Literacką Nagrodę Nobla, za którą ci jeszcze nie podziękowałam, moja kochana :*:*:*:*:* :bukiet: :serducho: :serducho: :zakochany: :przytul: .

Cytat:
Jakbym czytała Kinga!

*umiera na zawał serca ze szczęścia*

LicenceToKill
Cytat:
Bardzo dziękuję za dedykacje :* Czym sobie zasłużyłam?

Że tu jesteś i to czytasz :P :*

Cytat:
Czy tylko ja parsknęłam śmiechem przy tym zdaniu?
W ogóle cały dialog, który umieściłaś na początku doprowadził mnie do ataku głośnego śmiechu, przez który moja siedmioletnia siostra patrzyła na mnie dziwnie... Ze współczuciem?

Pozdrów siostrzyczkę :DD. A... też lubię to zdanie :lol:.... A dialog.. no wiesz, dochodzi północ, jeden z lekarzy, taki w rodzaju Sawyera z LOST ;) jest na skraju separacji, House - nawet jak jest nieprzytomny - lubi wkurzać ludzi :DD, a Jack go broni, bo on broni wszystkich :lol:. Taka sielanka jak w General Hospital?? :lol:

Cytat:
A dalej to już pojechałaś bardzo ostro! Nie wiem, jak zasnę, bo wszystko, co napisałaś odbiło się w mojej wyobraźni takim obrazem. Kobieto, co Ty robisz z ludźmi?!

tak bardzo zawsze chciałam, żeby ludzie widzieli to, co czytają i żeby czuli to, co chcę im przekazać i.. żeby bali się zasnąć :twisted: ... wreszcie moje marzenie - chyba ;) - się spełniło. Dziękuję!! - :przytul: :serducho: :serducho: :roza: :roza: :zakochany:

Cytat:
A teraz znowu trzeba czekać na kolejną część, ale jeśli to ma być taki fragment jak ten - mogę czekać

Aaaaaa...... a jeśli mi się nie uda napisać takiego? :P odcinek wymyślony w kościele, podczas kazania księdza o..... cóż, no nie pamiętam, chyba byłam zajęta czymś innym ;). Buziaki, wielgachne dzięki :*:*:*

minnie
Cytat:
OMG!! Czy ty chcesz bym umarła?????

przeraziła się na śmierć ładniej brzmi :lol: :lol:

Cytat:
Greg bez nóg, dziecko widmo, znikająca Cuddy.....świetne, ale niesamowicie trzymające w napięciu

gruby kaliber :lol:. Dziękuuuuuuuuuuuję :D :serducho: :zakochany:



_________________

"- And so the lion fell in love with the lamb...
- What a stupid lamb.
- What a sick, masochistic lion" - cytat z "Twilight"

Banner by Ewel
:zakochany:

PostWysłany: Nie 15:23, 28 Gru 2008
amandi
Stażysta
Stażysta



Dołączył: 26 Gru 2008
Pochwał: 1

Posty: 148

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Przepraszam, że tak długo, ale szukałam Wena :D. Hm.. i już tylko 4 odcinki do końca...
Dedykacja dla Karoli i Licence, bo pocieszały mnie w trudnym momencie i powstrzymały od zaprzestania pisania (choć nie wiem, czy to dobrze ;)) oraz dla runiu i ECC. .. :*:*



-około trzech dni później.........-


Szczupła brunetka pracowała zawzięcie w ogrodzie. Rękami uzbrojonymi w żółte rękawiczki, będące kolorystyczną i estetyczną torturą, wyrywała kolejne chwasty z pielonej właśnie grządki. Za nią rozpościerał się szeroki pas oczyszczonej już ziemi. Ocierając pot z czoła, za każdym razem zostawiała na nim brudną smugę długości co najmniej międzystanowej 70-tki.
- Ahg – znowu poczuła kłucie pod powieką. Kolejny włos. Denerwujące loki bez przerwy właziły jej do szaroniebieskich oczu. Jedną dłonią przykryła boleśnie trzepoczące rzęsy, a drugą zaczęła przetrząsać kieszenie granatowej, flanelowej koszuli w poszukiwaniu gumki.

- Christine! – z okna oddalonego o parę metrów domu wyjrzała niemłoda już kobieta w kuchennym czepku na głowie. Mimo że wyglądała z deka śmiesznie, nie sprawiała wrażenia tym przejętej. A zresztą, kto ją mógł zobaczyć na tym odludziu? Li… Christine?

Brunetka drgnęła, słysząc, że ktoś ją woła, i gwałtownie się odwróciła. Na widok staruszki jej usta rozciągnął szeroki uśmiech.
- Rosemary! – wykrzyknęła. – Idę!

Wstała z trudem, rozprostowując obolały kręgosłup, a potem skierowała się ku drzwiom…

***

- Nnie… - House wychrypiał przez sen. Jego głos brzmiał obco i dziwnie. – Nie… - powtórzył trochę wyraźniej, wzbudzając tym samym zainteresowanie przysypiającej obok na krześle pielęgniarki.

On sam tymczasem leżał przywiązany do łóżka. Jedną rękę miał unieruchomioną, lewą nogę w gipsie. A do tego… te prostackie, brązowe kawałki wyprawionej wołowej skóry, krępujące klatkę piersiową, nadgarstki i kostki… Personel powinien być wdzięczny, że pacjent do tej pory nie odzyskał przytomności. Inaczej mieliby piekło na ziemi. Albo… albo i nie…

Pielęgniarka stłumiła ziewnięcie i pochyliła się nad Gregory’m.
- Panie House?

Poruszył głową. Miał wrażenie, jakby trafił na skrzyżowanie NYC w godzinach szczytu. Ogromny, napierający zewsząd hałas rozwalał mu skronie. Ból pulsował, powoli osiągając apogeum. Jęknął.

- Wspaniale – dziewczynę ogarnęła złość. Wstrząsnęła złocista grzywką, zaciekle grzebiąc w torebce. ZNOWU coś zgubiła? Ile razy można! – Lekarze byli zaniepokojeni podaniem panu tak dużej dawki środka uspokajającego. To zresztą państwa wina, bo pan tylko wierzgał i krzyczał, że… - paplała jak najęta, nawet nie zwracając na niego uwagi, ciągle zapatrzona w przepastne dno torby. Gdyby w tym momencie umarł, prawdopodobnie nikt by tego nie dostrzegł.
- Muszę stąd wyjść – przerwał jej cicho. Bardzo cicho. Struny głosowe odmawiały mu posłuszeństwa. Uchylił jedną powiekę, odsłaniając chabrową tęczówkę. Po chwili zamrugał i otworzył szeroko oczy. Światło go nie raziło – wręcz przeciwnie: działało kojąco. Uniósł wysoko brwi.
- O, to - to. Dzięki, bo jest sposób, jak zapomnieć pana wrzaski – kontynuowała chłodniej, nadal nie patrząc na House’a. Do tego raczej nie był przyzwyczajony. Chciał złapać ją za ramię i w końcu zyskać jakiś posłuch, ale… - więzy skutecznie mu to uniemożliwiły. Zdołał tylko szarpnąć dłonią. Spojrzał na pasy, nieprzyjemnie zaskoczony.
- Przenieśliście mnie do szpitala więziennego? – spytał z sarkazmem.
- Nie. Do psychiatrycznego. – warknęła. Związanie potencjalnie niebezpiecznego dla siebie i otoczenia pacjenta, było jej pomysłem. Wreszcie podniosła na niego wzrok: zdumiało ją niepokorne, stanowcze spojrzenie poharatanego mężczyzny.
- Zawołaj lekarza – wskazał głową drzwi. Od czasu „koszmaru” przeszła mu jakoś ochota do żartów. W jego tonie głosu było coś takiego, że pielęgniarka bez słowa wyszła. Wypuścił ciężko powietrze, opadając z powrotem na poduszkę. Patrzył nieruchomo w sufit. Cholera, zapomniał poprosić o zdjęcie tych idiotycznych smyczy!...

***

Christine weszła do kuchni i stanęła wyczekująco przed Rosemary. Kobieta przykryła bulgoczący wywar, wytarła dłonie w pasiasty fartuch i spojrzała surowo na swoją podopieczną.
- Miałaś oszczędzać ciało, a nie pielić w ogródku. – upomniała ją, zabawnie grożąc kościstym palcem. – Pojutrze jest twój wielki dzień. Dzień Przemiany.

Teraz, gdy już nie musiała udawać służącej, Rosemary była ostrzejsza i bardziej zdecydowana, ale wciąż w miarę miła. Niestety, tylko dla jednej osoby w tym domu… Schwyciła rękę Christine i ją ścisnęła.
- Wiem. To dla ciebie trudne, ale myślałam, że wszystko rozumiesz. Nie każdy może być żywą świątynią, Arką. W twoim ciele zamieszka Ona. Nie chcesz tego? Poza tym przysięgałaś posłuszeństwo, pamiętasz? – Rosemary patrzyła badawczo na zmienioną twarz Christine. Już się nie śmiała. Wyglądała raczej, jakby świadomość czekającego ją losu była dla niej zbyt ciężka.
- Chcę. I pamiętam. – Christine wymusiła uśmiech. – Pójdę wziąć kąpiel.

Rosemary skinęła głową z aprobatą, więc brunetka zniknęła na schodach…


Weszła do łazienki ze spuszczonymi oczami. Odkręciła kurek z gorącą wodą i zaczęła się powoli rozbierać.

To, co powiedziała do Rosemary, było nieprawdą. Nic nie pamiętała. Czarna dziura w jej umyśle, co noc wywoływała nowe koszmary. Oczywiście wiedziała, że to tylko wymysł znerwicowanej, napiętej do ostatnich granic wyobraźni, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to urywki z jej przeszłości.

W tych snach najczęściej przychodził do niej pewien mężczyzna. Nie widziała jego twarzy, nie potrafiłaby jej rozpoznać – była całkowicie zamazana. Jedyne, co mogła o nim powiedzieć, to – to, że był wysoki, dobrze zbudowany, szczupły, kulał i… nie, to irracjonalne… że w jakiś sposób była z nim związana.

Pojawiał się prawie każdej nocy, stojąc nieruchomo. Ostatnio zobaczyła jego włosy. Ciemne, gęste, rozwichrzone, nieco przyprószone siwizną… Gdyby skupiła się jeszcze bardziej! Tak mało brakowało… a przypomniałaby sobie jego imię… Nie dawało jej to spokoju, doprowadzając niemalże na skraj szaleństwa. Christine nie powiedziała o nim Rosemary – pewnie nie byłaby tym zachwycona i kazałaby jej znowu zapomnieć… Gdyby to było takie proste…

Gorąca para wypełniła pomieszczenie. Christine szybko ściągnęła koszulę, rozpięła delikatnie stanik i rzuciła go w kąt. Zdjęła spodnie i czerwone, jedwabne majteczki, pozwalając im wolno opaść na podłogę. Odrzuciła włosy do tyłu, wyprostowana. Była piękna. Ciało emanowało kobiecością i seksem. A pojutrze miała je przejąć Ona…

Wśliznęła się z ulgą do wanny, zanurzając po szyję w puszystej, aromatycznej pianie. Westchnęła spokojnie, przymykając oczy. Na razie to ciało należało jeszcze do niej. Do Christine. A raczej do Lisy Cuddy, której Rosemary nadała nową tożsamość.

Mama

Podskoczyła w wannie, rozchlapując wodę na dotychczas czyste, białe kafelki. Niedaleko prysznica stało zsiniałe dziecko, wpatrując się w nią martwymi, pustymi oczami. Lisa przywołała na twarz uśmiech, nabrała powietrza i zanurkowała.

Tak.

Pojutrze będzie jego mamą.

Tak, jak przysięgała…

***

- Rozwiązać pana?
- Skąd. Prosiłem jeszcze o knebel. Dla pielęgniarki.

Lekarz – przystojny szatyn o piwnych oczach – roześmiał się sztucznie, podchodząc do Grega. House momentalnie skojarzył jego głos z prowadzoną nad nim rozmową trzy dni temu. Powitał doktora zimnym spojrzeniem. Dr Jack Shephard wzdrygnął się, zdejmując mu pasy. Jeszcze nigdy nie trafił na tak morderczo nastawionego pacjenta.
- Muszę stąd wyjść – oznajmił House takim tonem, jakby mówił „Kiedyś należałem do gangu motocyklistów”.
- Nie ma mowy – Jack popatrzył na rozcierającego nadgarstek Gregory’ego tak, jak gdyby ten właśnie wrócił z pozaziemskiego burdelu. – Miał pan poważny wypadek, potem jeszcze ten atak… To za duże ryzyko.
- WIEM, jakie jest ryzyko. Moim siódmym nieszczęściem jest bycie pańskim kolegą po fachu. Chcę się wypisać na własne życzenie. – House spojrzał twardo na lekarza. Niemal było słychać trzeszczący lód. Jack otworzył usta, chcąc zaoponować, ale w tym samym momencie do sali wpadła rozhisteryzowana dziewczyna. House zerknął na nią przelotnie. 23, może 24 lata; niegłupia, ale przeczulona na swoim punkcie; lesbijka; nie umie dokonywać właściwych wyborów, wnosząc z tragicznie ufarbowanych włosów; niedawno miała operację na sercu i związała się z nową partnerką.
- Panie doktorze – powiedziała, patrząc błagalnie na Jacka. Jej ręce powędrowały pod szyję i zaczęły chaotycznie rozpinać bluzkę.

Greg uniósł brwi, zaskoczony. Dlaczego eks - pacjentki w PPTH nie mogą brać z niej przykładu?
- Chodzi o tą bliznę. – wytłumaczyła, spoglądając na nich, zmieszana. Oczom obydwu lekarzy ukazała się szpetna szrama, biegnąca przez cały mostek. – Czy ona zniknie? Czy ona zniknie?! Pan powiedział, że to potrwa najdłużej dwa miesiące. Minęły!
- Znaczy… - Jack potarł czoło z zakłopotaniem. House’a ogarnęła rosnąca irytacja. On tutaj tkwi, podczas gdy w tamtym domu UMIERA CUDDY!
- Wyglądasz jak rozkładówka Playboy’a – stwierdził ze słodkim uśmiechem, zwykle nie zwiastującym nic dobrego. Dziewczyna zwróciła na House’a pełen niedowierzania wzrok.
- Naprawdę? – spytała naiwnie.
- Jasne. One też są w środku spięte zszywkami. – puścił do niej oko. Dziewczyna zaniemówiła, patrząc tylko na niego rozszerzonymi oczami, w których zaczynały lśnić pojedyncze łzy. House’owi zrobiło się jej szkoda. Zdecydowanie powinien przestać myśleć na okrągło o stanie Cuddy. Niszczy mu charakter! – A tymczasem masz tu numer do najlepszego chirurga plastycznego w New Jersey. – rozejrzał się wokół nerwowo i zaraz uśmiechnął, dostrzegając pozostawiony przez upierdliwą pielęgniarkę magazyn. Sięgnął po niego z łóżka, wyrwał stronę i nabazgrał na niej szybko telefon Tauba. – Powiedz, że przysyła cię Gregory House i jak nie zrobi ci tej operacji, zgłoszę na policję wykorzystywanie mojego nazwiska w poradni internetowej, a jemu powyrywam pióra z kupra. – mruknął, wyciągając rękę z namiarami. Zszokowana dziewczyna podeszła do niego z wahaniem i wzięła karteczkę. A potem wybiegła z sali bez słowa.
- Dzisiejsza młodzież.. I gdzie tu kultura, wychowanie i tak oczekiwane przez niektórych słowo „dziękuję”? – westchnął teatralnie House. Jack spojrzał na pacjenta ze zdumieniem malującym się na twarzy i podążył za dziewczyną.
- Idę po pański wypis – rzucił z ociąganiem przez ramię. – Cholerny dupek – dodał pod nosem. Nieważne, co się z nim stanie, ale ma zniknąć z tego szpitala!

Greg zrobił zabawną, zwycięską minę i wyciągnął komórkę z szuflady.
- Wilson, twoja żona była satanistką? – walnął prosto z mostu, nie czekając na oficjalne, znużone „słucham”.
- Idioto, kretynie, durniu! – przywitały go wyzwiska. House skrzywił się, odsunął słuchawkę od ucha i przeczekał wybuch.
- Lepiej ci? – spytał z troską, poprawiając sobie poduszkę.
- Tobie widocznie gorzej. Od tygodnia nie dałeś znaku życia! – wycedził wściekle Wilson.
- Przesadzasz. I właśnie ci go daję. Szóstego dnia. – sprostował Greg.
- Matematyczna niedorajda – rzucił z satysfakcją onkolog. – Siódmego. Ona zaś nie była żadną satanistką, tylko katoliczką.
- Katoliczka interesująca się okultyzmem, czarną magią, laleczkami voodoo z twoim imieniem i nazwiskiem…
- Chyba z twoim. Nawet taką jedną znalazłem. – powiedział absolutnie serio Jimmy. House’a zatkało. – Greg, jesteś tam?
- Póki co. Wypróbowywała na tej kukiełce akupunkturę?
- Nie. Spaliłem ją.
- Żonę?!
- Lalkę. Czemu ona cię interesuje? I hoodoo?
- Voodoo. – poprawił go diagnosta. Biedak, nawet nie zna nazwy czarów - marów i abrakadabra jego żony…
- Hoodoo. Voodoo to bardziej religia, a hoodoo to właśnie magia. Bardziej niebezpieczna. Tradycje haitańskie zmieszały się z rodowitymi amerykańskimi oraz paroma innymi kulturami. W sumie wyszła dość wybuchowa mieszanka. Podobno potrafią nawet wypędzić czyjąś duszę z ciała, by dać miejsce innej. W ten sposób ich wyznawcy są nieśmiertelni…
- Jimmy, daj mi numer twojej eks… - wyjąkał House. Chyba w końcu zrozumiał, co groziło Cuddy.
- Po co? – zdziwił się onkolog. Poza tym denerwował go fakt, że jest coś, o czym on nie ma najmniejszego pojęcia, a co gorsza: nikt nie zamierza go uświadamiać.
- Proszę, daj… - takiego tonu głosu Greg jeszcze nigdy nie miał. Wystraszony Wilson posłusznie mu go przedyktował…



_________________

"- And so the lion fell in love with the lamb...
- What a stupid lamb.
- What a sick, masochistic lion" - cytat z "Twilight"

Banner by Ewel
:zakochany:

PostWysłany: Nie 20:31, 04 Sty 2009
amandi
Stażysta
Stażysta



Dołączył: 26 Gru 2008
Pochwał: 1

Posty: 148

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Świetne :)
Się już zamotałam, ale dzięki Twoim wyjaśnienom pworóciłam na właściwe "tory" :D
Dzięki :*
Bardzo fajne, ale skomplikowane jak na mój "przeuczony" umysł :)
Architektura Krajobrazu to masakra :)
Czekam na cd i Wena życzę :* :przytul:

EDIT: Gratuluję tytułu "Fikopisarza miesiąca" :D :**



_________________
Marilyn
"Jeśli reguł moralności nie nosisz w sercu, nie znajdziesz ich w książkach..."
"... miłość po prostu jest. Bez definicji. Kochaj i nie żądaj zbyt wiele. Po prostu kochaj.."-
Paulo Coelho
"Miłość prawdziwa zaczyna się wtedy, gdy niczego w zamian nie oczekujesz..."-Antoine de Saint-Exupéry

PostWysłany: Pon 20:21, 05 Sty 2009
minnie
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 24 Gru 2008

Posty: 62

Miasto: Szczecin
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

błagam o dalszy ciąg :housecuddy:



_________________

PostWysłany: Pią 20:09, 18 Gru 2009
Mrukasia
Chirurg ogólny
Chirurg ogólny



Dołączył: 31 Sie 2009
Pochwał: 24

Posty: 2776

Miasto: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Błagam o następną część tego cuda :mdleje: :mdleje: :houselove:



_________________

PostWysłany: Pon 18:36, 18 Sty 2010
Mrukasia
Chirurg ogólny
Chirurg ogólny



Dołączył: 31 Sie 2009
Pochwał: 24

Posty: 2776

Miasto: Tam gdzie diabeł mówi dobranoc
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Ciąg dalszy. Bardzo mi się spodobało :) :)



PostWysłany: Pon 18:59, 18 Sty 2010
AleXsiok
Student medycyny
Student medycyny



Dołączył: 30 Gru 2009

Posty: 18

Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Strona Główna -> Huddy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Mapa użytkowników | Mapa tematów
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Czas generowania strony 0.04277 sekund, Zapytań SQL: 15