Bajka na dobranoc nr 6
Zweryfikowane przez rocket.
Jego twarz, wykrzywiona ironicznym grymasem odbijała się w tafli szkła sklepowych wystaw, wyglądając jeszcze bardziej żałośnie, niż podczas tych wszystkich nielicznych momentów, w których odważył się patrzeć w lustro. Z pogarda patrzył na wystrojonego w czerwony strój mężczyznę, z watowanym brzuchem i przyklejoną na gumkę brodą, otoczonego przez równie cudacznie ubrane- w zielone kalesony- elfy. Tylko renifer wydawał się prawdziwy. Stała tam pokornie, ze spuszczonym smutno łbem, a chmara rozwrzeszczanych dzieciaków sukcesywnie pozbawiała go pozostałości wyleniałej już ze starości sierści.
Święta.
W słowniku Housa, słowo święto wskazywało na rzeczownik określający dzień wolny od pracy. Reszta to była szopka, w której zmuszony był uczestniczyć, odkąd w wieku 5 lat z podejrzał jak w środku nocy, matka zakrada się do salonu i podrzuca prezenty pod choinką, a potem zjada zostawione dla mikołaja ciasteczka.
Potem już było tylko gorzej.
Patrzył na obłoczek pary, który wydobył się z jego ust i osiadł na sklepowej szybie. Para szybko zamieniła się w lód, tworząc na szkle fantazyjne wzory. Kompletnie nie wiedział co ma wybrać dla niej na prezent. W końcu wszedł do środka galerii. Gapiąc się przez szybe, raczej nie znajdzie nic odpowiedniego.
***
Dzwonek do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Jeszcze raz rzuciła okiem na swoje dzieło; stół, przykryty białym obrusem dźwigał niezliczone ilości potraw, które wypełniały pokój wonnymi zapachami, unoszącymi się aż pod sam sufit, blask świec, rzucał delikatne światło walcząc z mrokiem wigilijnej nocy, a kawałki jodły nasycały powietrze aromatycznym zapachem lasu.
Kiedy otworzył drzwi od razu zauważyła, że jest jakiś nieswój. W jego oczach dostrzegła jakiś niepokój, a zmarszczki na czole –które znała niemalże po imieniu –przybrały nowy, nie znany wcześniej kształt. Zmarszczka cynik i arogant, wyjątkowo umieszczona była w pozycji nieruchomej, zmarszczka House zamyślony –lekko drgała, a ta ledwo używana, odpowiedzialna za empatie, była nadzwyczaj poruszona. Ale była tez jakaś nowa –tej jeszcze nie poznała i nie wiedziała jak ma ją sklasyfikować.
***
Patrzyła jak milczący, odizolowany, niemalże nieobecny wpatruje się w przestrzeń gdzieś za oknem, spowitą mrokiem i otuloną mroźnym, rześkim powietrzem. Miała wrażenie, że on wolałby być daleko stąd. Przecież chciał, żeby przyszła. Przecież chciał, żeby razem spędzili te święta. One miały być magiczne. Wyjątkowe. One miały być ukoronowaniem ich półrocznego szczęścia. A teraz on zachowywał się jakby jej tu wcale nie było. Tylko siedział nieruchomo, jakby, żadnym gestem nie zdradzając, że cokolwiek wokół go interesuje. Żaden miesień na jego twarzy nie zdradzał myśli jakie zaprzątały go na tyle, żeby zapomnieć o całej otaczającej go rzeczywistości.
***
Tyle czasu czekała na święta takie jak te. Kiedy pół roku temu, jedna z konferencji, ku zdziwieniu obojga zakończyła się nocą spędzoną we wspólnym łóżku, nie wiedziała jak ma interpretować to wydarzenie. Znała go na tyle, żeby nie oczekiwać zbyt wiele. Tym większe było jej zaskoczenie, kiedy rano oznajmił jej, że ma dość spania sam, a ona ma wystarczająco duże łóżko, żeby pomieścić ich obydwoje. W słowniku Housa oznaczało to co najmniej duże zaangażowanie.
Szpital huczał od plotek, kiedy w tydzień później, pocałował ją na środku szpitalnego korytarza. To w języku Housa była już poważna deklaracja. Ku zdziwieniu wielu osób i jeszcze większych stratach materialnych poniesionych w licznych zakładach, wytrzymali ze sobą dłużej niż miesiąc. Co więcej, zapowiadało się, że związek, dla którego burze z piorunami były codziennością, niewiele jest w stanie zagrozić. Zbyt dobrze się znali, żeby zaprzątać sobie głowę drobiazgami.
***
Czemu teraz był taki obcy? Taki obojętny, apatyczny…o spojrzeniu człowieka pogrążonego w potwornym bólu. Zauważyła, że już nawet nie sięga po Vicodin. Tak jakby to co było w nim, przysłaniało mu fizyczne dolegliwości. Tak jakby stały się one zupełnie nieważne. Przecież dwa tygodnie temu, prosił ja, żeby zostali sami na te święta. Prosił ją, żeby odłożyli wyjazd do rodziców, nie organizowali przyjęcia świątecznego. Powiedział jej, że chce być tylko z nią i uprawiać seks pod choinką. Zauważyła, że nie ma żadnej choinki.
- To już koniec Cuddy –usłyszała w końcu to co, przeczuwała od samego początku. Zimny, pozbawiony uczuć głos, wdarł się w ciszę niosąc echo tych okropnych słów. Koniec. Nawet na nia nie spojrzał. Patrzył tym swoim zimnym wzrokiem cały czas w ten sam martwy punkt za oknem. Ból, który przenikał powietrze, zmaterializował się nagle i uderzył ja żelazna pięścią pozbawiając tchu. Krzyk, który rozdzierał jej serce zastygł na ustach. Nie może płakać. Nie może rozpaczać. Nie pokaże mu jak bardzo to boli. Kłamca! Oszust! Jak on mógł!
Chciała wybiec, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Była jak sparaliżowana. I tylko intensywny zapach jodły wdzierający się do jej nozdrzy utrzymywał ja przy świadomości.
Patrzyła jak wolno podnosi się z fotela. Kiedy stanął na chorą nogę, jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. Podszedł do szuflady i wyjął z niej jakieś zawiniątko. Ustawił na stole tuz obok talerzyka ramkę ze zdjęciem. Jego dziwne zachowanie zaintrygowało ją i podeszła bliżej, żeby przyjrzeć się fotografii.
Ciemnooka brunetka, spoglądała na nia uśmiechając się promiennie. Boże to była ona! Co się dzieje? O Co w tym wszystkim chodzi?!
- Wszystkiego najlepszego z okazji świąt Cuddy –powiedział House wpatrując się w obrazek.
Nagle przez jej głowę przewinęła się fala makabrycznych obrazów. Samochód. Światła. Śnieg, zasypujący szybę. Rozpędzona ciężarówka. Huk. Ciemność…
- O Boże! House! Nie! To miały być nasze święta! –krzyczała, choć wiedziała, że on już jej nie słyszy.
Wyjął czerwone pudełeczko, otworzył je i ułożył przed fotografia kobiety. W blasku świec zalśnił złoty krążek zwieńczony małym brylancikiem. W szlachetnym kamieniu odbiły się łzy błyszczące w jej oczach.
- Przepraszam, że tak późno –wyszeptał mężczyzna, chowając twarz w dłoniach.
***
Cos jadła ziemio dziś –proszę odpowiedz mi,
Że tyle pijesz łez i tyle ciepłej krwi.
|