Zmysły [M]
Ja wem. Wiem, że to nie jest "to". Że to nie jest w ogóle dobre. Ale nie mogłam się powstrzymać - czy raczej swojego wena - więc wkleiłam to tu. Bo jestem ciekawa, czy miniaturki też potrafię - a czasami mam poważne wątpliwości, kiedy nachodzą mnie jedynie pomysły na długie ficki.
Najpierw nie było nic. A potem się zaczęło.
Wszystkiemu winien był wzrok. Zdecydowanie. To on przyszedł pierwszy. Jej widok uderzał, pieścił oczy, nie można się było od niego uwolnić. Uzależnił się. Nie mógł bez niego przetrzymać dnia: przyjeżdżał do szpitala tylko po to, żeby popatrzeć. Nie, nie na biust ani nawet na ten wielki tyłek. Na nią całą. Była taka piękna i pełna życia. W jego pamięci dokładnie wyrył się gest, którym odgarniała włosy za ucho, sposób trzymania głowy, kiedy była zamyślona, warga tak seksownie przygryziona, gdy zmagała się jakimś problemem. Szczegóły, a takie ważne. Cieszyło go, gdy potrafił przewidzieć co zaraz zrobi, w jaki sposób się uśmiechnie, jakie spojrzenie mu rzuci.
Potem było coraz gorzej.
Słuch. I to nie tak normalnie. Bo już nawet nie chodziło to żeby z nią porozmawiać. Nie, jemu to nie wystarczało. Chciał słyszeć jej głos wszędzie, przez cały czas. Dochodziło do tego, że prowokował ją na każdym kroku, żeby tylko na niego krzyczała, żeby znów usłyszeć tembr jej głosu, rozpoznać intonację, wyłowić to zmiękczenie jednej z głosek, świadczące o trosce, albo mocniejszy niż zwykle akcent, kiedy się wściekała. To przerodziło się w obsesję. Nagrywał ją, a potem odsłuchiwał w kółko i w kółko. Jak małe dziecko ukochaną kołysankę, która pomaga zasnąć i przyciąga dobre sny.
Potem zauważył problem. Niestety było już za późno.
Zapach upajał, sprowadzał ekstazę, uniesienie. Był jak jego prywatny afrodyzjak, jego narkotyk. Spowijał całe powietrze wokół niej, zostawał za nią w miejscach, którymi przechodziła. Nauczył rozpoznawać się nawet drobny jego ślad. Kiedy czuł go w przejściu, potrafił idąc za nim odnaleźć ją, choćby i przechodziła tamtędy ponad pół godziny wcześniej. Był przeczulony. Dzień bez jej perfum był dniem straconym, dniem złym dla niego – i wszystkich, którzy mieli nieszczęście go wtedy spotkać. Czuł się gorzej niż na odwyku od Vicodinu. Bo nie było jej. I jej zapachu.
Potem się poddał – po co walczyć, kiedy wszystko już jest stracone?
Dotyk. Tak piękny, wspaniały, emocjonalny, pozwalający poczuć tę niezwykłą bliskość – ciała, umysłów i dusz – a jednocześnie niewystarczający. Ciągle czuł niedosyt, chciał jeszcze i jeszcze. Dotknąć jej jeszcze raz. Znów poczuć tę miękkość, kruchość, delikatność… Czułym gestem przeciągnąć palcem przez jej policzek. Dotknąć przedramienia, delikatnej wypukłości blizny, pamiątki z przeszłości. Miotał się w środku. Czuł, że to mu nie wystarcza, że ta cielesność to nie wszystko, że chce więcej. I wiedział, że ma wybór – wszystko albo nic. To była nierówna walka. Decyzja podjęła się sama przez się, nie było się nad czym zastanawiać.
Potem zdecydował się zaryzykować. I wiedział już, że niczego nie żałuje.
To zabawne, że choć ostatnimi czasy tyle razy lądowali w łóżku – lub w innym miejscu – to wcześniej jej nie pocałował. Nigdy. Nie rozumiał tego – nie teraz, kiedy już tego spróbował. Bo wiedział już, że smak jej ust stał się jego ambrozją, jego remedium na wszelkie zło. Teraz wiedział, że chciał to odczuwać cały czas, bez przerwy. Gdyby mógł, przestałby oddychać i całował ją do końca świata – albo dłużej. Bo smakowała tak swojsko i tak niezwykle zarazem. Wyczuwał pomarańcze – wiedział, że uwielbia jej jeść – gorzką kawę, której nigdy nie nauczył się pić, oraz ją. Po prostu ją, tą jedyną.
A wtedy dostał nagrodę – tego jednego był pewien.
Odkrył, że posiada owy szósty zmysł o którym ludzie tyle mówią. Tylko że u niego objawiał się inaczej, to nie była ta tak zwana intuicja. Odkrył tez nowy narząd, którym ten zmysł był odczuwany. Nie, nie serce – był zbyt dobrym lekarzem, żeby wierzyć w takie bzdury – ale duszę. Był pewien– po raz pierwszy chyba – że ją posiada, że odczuwa coś na płaszczyźnie innej niż fizyczny kontakt ciał, lub psychiczną pracę umysłu. I ten narząd, ta dusza, miała swój własny, prywatny zmysł. Zmysł, który nie odczuwał, lecz własne tym był – czuciem. Czuł. Czuł cały kalejdoskop barwnych uczuć i emocji. Lecz teraz, przed oczami owej duszy ułożył mu się obraz w czerwono – złotych barwach. Barwach szczęścia i miłości. Był pewien, że to ona pokazała mu drogę do tego, że to ona go tego nauczyła.
I wtedy to się skończyło. A może dopiero zaczęło…
KONIEC
|