Be happy
Zweryfikowane przez rocket.
Nie dlatego je kocham, że jest grzeczne, tylko dlatego, że jest moje.
Rabindranath Tagore
Ostry, świdrujący i przenikliwy dźwięk telefonu, wyrwał go ze snu. Tylko szaleniec lub sadomasochista odważyłby się dzwonić do niego w poniedziałkowy poranek. Natarczywy sygnał wzmagał ból głowy, wywołany zapewne nadmierna ilością wlanego w siebie poprzedniego wieczoru Jim Bima, który oprócz przykrych dolegliwości sprawił, że ten wieczór stał się, choć troche bardziej znośny niż poprzednie. Czy tak właśnie tłumaczą się alkoholicy?
Fakte faktem, trzeba było albo olbrzymiej odwagi albo desperacji, żeby przeszkadzać Housowi w bolesnym procesie trzeźwienia. Albo jednego i drugiego.
Kiedy na wyświetlaczu przeczytał `nieodebrane połączenia 1 –wredna szefowa’, przez jego myśli przeszło nagle sto różnych możliwości, po co mogła zadzwonić… Seksu mu raczej nie zaproponuje, na wrzeszczenie, że go nie ma w pracy jest jeszcze za wcześnie, nikogo ostatnio nie sponiewierał w przychodni…może dowiedziała się, że zamówił expres do kawy do swojego gabinetu na blankiecie znalezionym w jej biurku? Nie…expres dojdzie dopiero za tydzień…
Z rozważań wyrwał go ponowny sygnał połączenia. Znowu ona.
- Skoro nie mogę sobie przypomnieć, co zrobiłem tym razem, to znaczy, że naprawdę byłem wyjątkowo grzeczny w zeszłym tygodniu, a to znaczy, że to cos prywatnego, a to z kolei znaczy, że nie zgadzam się i idę spać. Dobranoc Cuddy –powiedział szybko z rozbrajającą logiką, po czym wyłączył rozmowę, nie dając jej dojść do głosu. Skuteczność w działaniu i sen na kaca –motto na dzisiejszy dzień –pomyślał i szczelniej przykrył się kołdrą.
Niedane mu jednak było cieszyć się błogim spokojem zbyt długo. Nie minęło jeszcze pół godziny, kiedy cisza tego zimowego poranka, została zakłócona po raz drugi rykiem dzwonka. Tym razem był to dzwonek do drzwi. Dzianym trafem nie miał wątpliwości, kto to. Odczekał kilka minut, łudząc się jeszcze, że sobie pójdzie, ale wiedział doskonale, że ta uparta kobieta, będzie tam stać i dzwonić, aż otworzy. W tym momencie podjał decyzję o osunięciu dzwonka w najbliższej przyszłości.
Wygrzebał się spod kołdry i rozejrzał za ubraniem. W zasiegu wzroku zobaczył tylko czarny podkoszulek, który chwycił szybko i narzucił na siebie.Czuł jak chłód rozprzestrzenia się po całym ciele, poczynając od bosych stóp dotykających lodowatej posadzki. Zaklął w duchu i podreptał w stronę drzwi.
Tak jak się domyślał, osobą dobijająca się do niego była Cuddy. Ale nie była sama. W ramionach trzymała pucołowatego, rumianego niemowlaka, który wpatrywał się z nadzwyczajną powagą w mężczyznę w bokserkach i podkoszulku, który najwyraźniej nie był zadowolony z wizyty nagłych gości. House przeniósł zaskoczone spojrzenie z kobiety na dziecko. Przypatrywali się sobie w ciszy, mierzyli spojrzeniem, niczym wytrawni pokerowi gracze przed decydującym rozdaniem. Nagle mały nosek zmarszczył się zabawnie, kąciki oczu podniosły, a na rumianej buzi wykwitł szeroki, radosny uśmiech niemowlaka, któremu towarzyszyło radosne „grrrrssiii”.
- O fuck…-zaklął na ten widok, czując zbliżające się kłopoty.
- House, musisz mi pomóc –słowa administratorki, tylko potwierdziły jego przepuszczenia.
- A czy ja wyglądam, jakbym miał zamiar Ci pomóc? –Patrzył z przerażeniem w oczach, jak kobieta mija go w drzwiach i nie czekając na zaproszenie wchodzi do mieszkania. Dziecko nadal wpatrywało się w niego z niemym zachwytem przekrzywiając śmiesznie główkę. Czy on wygląda jak Shrek, że ono się tak śmieje?
- Pamiętasz, jak powiedziałeś w nagłym przypływie ludzkich uczuć, że jak będę czegoś potrzebować, to mogę na ciebie liczyć? Teraz jest taki moment –oznajmiła kładąc malca na Housowej kanapie.
- Ej! To była przenośnia, powiedziałem to z grzeczności! –Wykrztusił, przypominając sobie chwile słabości, a raczej głupoty – Chyba nie zamierzasz wykorzystywać tego przeciwko mnie?
-Zamierzam –szybko rozwiała jogo wątpliwości –Adam, mąż mojej siostry zginał w wypadku dziś w nocy. Musze jechać na pogrzeb. Wrócę za kilka dni… -zawiesiła głos tracąc nagle cała pewność siebie.
-Iiii…? –Ponaglił ją przeczuwając najgorsze.
- I chciałabym, żebyś zajął się Brianem –wydusiła w końcu z siebie, skubiąc nerwowo pasek od torebki.
Zapadła głucha cisza. Nawet mały Brian, wziął pod uwagę powagę sytuacji i zamilkł, wpatrując się tylko w dorosłych, wielkimi oczami. Na twarzy Housa malowała się mieszanina strachu i niedowierzania. Ta kobieta chyba oszalała… Chce zostawić dziecko pod jego opieka? W jego mieszkania, gdzie zamiast herbaty na kolacje pija się szkocką, a Vicodin łyka zamiast miętowych cukierków.
- Czyś ty do reszty zwariowała? Kobieto! Rozejrzyj się, ja nawet kwiatków nie mam odkąd Wislon się wyprowadził, a ty mi chcesz dziecko podrzucić? Co ja mam z nim robić? Gaworzyć?
- Możesz nauczyć go pokera. Tylko nie na pieniądze. Dasz sobie radę House. To tylko dwa dni. Masz urlop w szpitalu. Wychowawczy… -próbowała go uspokoić, ale sama miała coraz mniej przekonania do tego pomysłu.
- A nie możesz zatrudnić niańki? Albo wziąć go ze sobą? –Próbował znaleźć jakieś lepsze rozwiązanie.
- Niańka odpada, dwa dni temu zwolniłam jedną. Już wole go zostawić z Toba, niż szukać na gwałt następnej. A zabrać go nie mogę, bo jutro ma szczepienie. Musisz się stawić o 11 u doktor O`Conor –wyjaśniła zwięźle powody swojej desperacji –a poza tym na dworze jest dwadzieścia stopni mrozu…
- Mówiłem, że żadna z ciebie będzie matka, nie miałabyś teraz problemu… dziś ma dwa dni, jutro każesz mi kuśtykać za rowerkiem po parku… -marudził wściekły na całą sytuacje.
- House! –Przerwał widząc jej spojrzenie pełne wyrzutu. Podeszła do dziecka i wzięła ja na ręce –wybacz, że ośmieliłam się pomyśleć, że możesz, choć na chwile zapomnieć o czubku własnego nosa –rzuciła mu przez ramię kierując się w stronę drzwi.
- Poczekaj –Westchnął ciężko zrezygnowany –Mam nadzieję, że masz wszystkie jego gadżety? Nie będziemy ciągnąc piwa z jednej butelki –mówiąc to wyciągnął ręce w stronę chłopca.
- Są w samochodzie –Jej twarz rozjaśniła się uśmiechem.
***
Kiedy po godzinie uścisków i pożegnań, wykładzie na temat opieki nad dzieckiem zakończonym wręczeniem rozpiski, co, gdzie, jak i kiedy, za wychodzącą Cuddy zamknęły się drzwi, House poczuł się jakby los spłatał mu właśnie wielkiego figla. Mały terrorysta, przypatrywał mu się z zaciekawieniem malujących się w jasnoniebieskich oczach. Do jego dziecięcej świadomości, nie dotarło jeszcze, że łzy w oczach mamusi oznaczały rozstanie z jednoczesnym wyrokiem skazującym na dwudniową przymusową odsiadkę, w tym ponurym mieszkaniu, w obecności tego dużego pana z dziwnym owłosieniem na brodzie. Mamusia takiego nie ma. Mamusia ma tez milszy głos i nie patrzy takim dziwnym wzrokiem. Gdzie jest mamusia???
Cisze rozdarł donośny wrzask małego Briana, który wdarł się do skacowanej głowy Housa, czyniąc w niej spustoszenie i siejąc zamęt.
- No dobra kolego. Czas ustalić zasady gry –krzyk urwał się nagle, pod wpływem spokojnego i pewnego siebie głosu mężczyzny.
Jutro prawdopodobnie nie uda mi sie napisać dalej, więc dzisiaj dwie części:
Wsiadając do samolotu czuła jak ogarniają ja coraz większe wątpliwości. A co jeśli House nie poradzi sobie w roli opiekuna…? Co jeśli nie poradzi sobie w roli… ojca? Powiedzmy sobie szczerze, zrobiła to specjalnie. Owszem, rzeczywiście ciężko by było znaleźć tak nagle kogoś do pomocy, ale chciała zostawić Briana właśnie z Housem. W końcu był jego biologicznym ojcem. Kiedy poprosiła go o to, wydawał się wcale nie być zdziwiony. Zachował dla siebie głupie komentarze i zapytał tylko „kiedy”. Wielokrotnie się zastanawiała, dlaczego to zrobił. Nigdy o tym nie rozmawiali. To był ich mały sekret, o którym nie wiedział nikt. Nawet Wilson –taką przynajmniej miała nadzieję.
Kiedy urodziła Briana –ślicznego chłopca o niebieskich oczach, wszystko poza nim przestało mieć znaczenie. Mały wdarł się w jej życie i niczym tornado przewrócił jej poukładany świat do góry nogami. Zaszyła się w domu na 4 miesiące i ani myślała pojawiać się w pracy. Czasem tylko sprawdzała bilans szpitala, który jak się okazało świetnie funkcjonował nawet bez niej.
Dla Housa nie było miejsca w tym wszystkim. A i on nie wykazywał specjalnego zainteresowania. Owszem , odwiedził ja kilka razy po porodzie, ale wyglądał na bardziej przerażonego faktem zostania biologicznym ojcem, niż ucieszonego. Potem ona zamknęła się w czterech ścianach. Chciała rozkoszować się smakiem macierzyństwa sama. Brian był jej i tylko jej. Z nikim nie chciała się dzielić. Jej zachłanna, macierzyńska miłość, wybuchła jak wulkan pochłaniając wszystko co stanęłoby na drodze szczęścia Briana. Był jej największa miłością. Spełnieniem jej kobiecości. Był… jej…
Kiedy trzy miesiące temu zdecydowała się na powrót do pracy, wszystko wydawało się jej takie inne. Problemy mniejsze, praca lżejsza, a ludzie jacyś milsi. Jedno się nie zmieniło –House, który był tak samo arogancki, i tak samo pociągający. Wtedy dotarło do niej z pełna mocą, jak bardzo do niego tęskniła. Fakt miała Briana, którego ubóstwiała nad życie, ale to uczucie było zupełnie inne. Nieporównywalne. W końcu, to jego poprosiła, żeby został ojcem. I bynajmniej nie był to przypadek.
Wiedziała, że House interesuje się dzieckiem. Kiedy zostawali sami, czuła, że setki pytań cisną mu się na język. Ale milczał. Chyba nie chciał złamać niepisanej umowy, która sama przecież wyznaczyła. Ale za to, od czego miał Wilsona, który przychodził na przeszpiegi i wypytywał o wszystko…
Myśl, żeby zostawić z nim dziecko –jeszcze wczoraj wydawała jej się genialna, teraz natomiast zdała sobie sprawę, że chyba nie była to jedna z jej najmądrzejszych decyzji…
***
Torba przyniesiona przez Cuddy wydawała się być pozbawiona dna. Powoli wyciągał z niej kolejne dziwne przedmioty, oglądał z zainteresowaniem i odkładał na stół. Przeznaczenie połowy znał, reszty mógł się jedynie domyślać.
- Chłopie… twoja matka jest straszna. Dlaczego ona przywiozła tyle ubranek? Albo będziesz wielkim maminsynkiem albo drugim Wilsonem –stwierdził wyciągając kolejna parę śpioszków. Nie wiem co gorsze.
- Grsiiisiiieee! –padła wyczerpująca odpowiedź.
- Dobrze już dobrze, nie będę obgadywał mamusi. A to co do cholery? –Z otwartego zbyt gwałtownie pudełka, wzbiła się chmura białego pyłu –puszka z koką? Gdzie ten pogrzeb miał być, w Kolumbii?! –Strząsnął z siebie biały pył, ku uciesze i radości swojego małoletniego towarzysza.
- Ty się tak nie ciesz. Ja wcale nie jestem miły. A mówiąc między nami jestem całkiem niemiły. I mam nadzieję, że nie będziesz wrzeszczał w nocy, bo nie mam zamiaru wstawać. Nawet na to nie licz. A tak po za tym, masz nie płakać, nie podpijać Whisky, nie malować po książkach, nie sikać bez pieluchy, i niczego nie dotykać –mówiąc to podszedł do siedzącego na kanapie malucha i kucnął tak, żeby ich oczy znalazły się na tej samej wysokości –rozumiesz?
Niebieskie oczka wpatrywały się niego intensywnie. Dobrze znał to spojrzenie. Z autopsji. Boże… to jego syn… JEGO SYN… Jakie to dziwne. Do tej pory wiedział o jego istnieniu, ale nie jawił się w jego świadomości, jako jego SYN. Krew z krwi. Mała raczka poszybowała w górę i powędrowała do jego zarośniętego policzka. Zbadała go niepewnie, a potem wylądowała na Housowym nosie, tarmosząc nim bezlitośnie.
- To by było na tyle, jeśli chodzi o rozumienie zasad… -House westchnął ciężko – Mam nadzieję, że będziesz współpracował, to może jakoś przetrwamy te dwa dni…
Dorośli są czasem naprawdę bardzo dziwni. A zwłaszcza ten. Ten jest wybitnie dziwny. Zupełnie inny niż mamusia. Nie przytula mnie, nie nosi na rękach, patrzy spode łba i ciągle wszystkiego zabrania. Najpierw bawił się moimi zabawkami. To było całkiem zabawne, zwłaszcza, że chyba nie bardzo wiedział, co się z nimi robi. Czy on naprawdę nie wie, że tym białym proszkiem, który rozsypał posypuje się pupę? Tak jakby nigdy tego nie robił… Ciągle tylko marudzi i marudzi. A raz nawet zaczął na mnie krzyczeć. Znalazłem pomarańczowe pudełeczko z cukierkami i chciałem sobie wziąć jednego, ale on mi je zabrał z krzykiem i powiedział, że nawet on nie zaczynał ćpać tak wcześnie. Co znaczy ćpać?
Potem dał mi moje zabawki a sam gdzieś poszedł. Nudziło mi się. Swoje zabawki dobrze znałem, a wokół było mnóstwo ciekawych rzeczy. Koło telewizora znalazłem dużo małych pudełeczek, a każde z nich inne. Wyjąłem kilka, a w środku były takie śmieszne kolorowe krążki. Ciekawe, do czego one są? Kiedy chwyciłem za półkę, na której leżało ich więcej, ta, przewróciła się z hukiem! Przestraszyłem się. Wszystko rozsypało się po podłodze. Wtedy on przyszedł i znowu zaczął krzyczeć, tym razem cos o bezczeszczeniu jego jazzowej kolekcji, ale nie jestem pewny czy dobrze zrozumiałem… Może on powiedział kolacja? Poczułem, że jestem głodny. Czy on planuje mi dać coś do jedzenia? Ej! Panie- Wielki -i -Brodaty! Ja chcę jeść!!!
Ok. Dał mi butelkę. Jest nieźle. Mamusia zawsze karmi mnie na rekach, ale tak, tez może być. On tez ma swoja butelkę –tylko zieloną. To dobrze, bo nie dałbym mu swojej. Siedzimy na kanapie i pijemy. Może on nie jest taki zły? Gdyby tylko uśmiechał się częściej.
Ciągle nie wiem jak mam go nazywać. Mamusia to mamusia. Wujek Wilson, wujek Chase, ciocia Cam, to wszystko jasne. Czy on tez jest wujkiem? O może ciocią? Nie wiem …muszę to przemyśleć.
***
- Już się najadłeś, kolego? Mam nadzieję, bo zgodnie z rozkładem jazdy, teraz dostaniesz dopiero za trzy godziny. Chyba musiałeś być głodny, bo dossałeś się jak by to był cycek Cuddy. A propos, jaki one są? Skoro, masz moje geny to pewnie ci się podobały…- House odłożył piwo i wyjął z małych, pulchnych rączek pustą butelkę po mleku i odniósł do kuchni. Kiedy wrócił, mały bawił się właśnie jego laską. W rekach Briana wyglądała nieproporcjonalnie wielka.
Udało mu się przetrwać pół dnia. Nie licząc tego, że o mało nie poczęstował się jego Vicodinem, a potem zrzucił na siebie stojak z płytami. Szykował właśnie mleko według skrupulatnie przygotowanej prze Cuddy receptury, kiedy usłyszał hałas dochodzący z pokoju. Poczuł gwałtowny strach, który ścisnął go za gardło. Przez te kilka sekund, które zajęło mu przejście z kuchni do pokoju, wstrząsnęły nim tak gwałtowne uczucia, jakich nie doświadczył nigdy w życiu. Kiedy zobaczył go siedzącego pośród sterty płyt miał ochotę śmiać się i jednocześnie był wściekły. Mały był tylko lekko wystraszony… ale gdyby cos się stało… Cuddy by mu tego nie wybaczyła… sam sobie by tez nie wybaczył. W końcu to tez trochę jego syn…
- Dobra młody, idziemy spać – Podszedł do niego i podniósł z kanapy.
Nie umiał nosić dzieci. Czuł się dziwnie. Przecież nie będzie go nosił jak worek kartofli. Niepewnie, z pewna doza nieśmiałości, przytulił chłopca do piersi i przytrzymał ramieniem. Brian instynktownie przylgnął do mężczyzny i oplótł szyje Housa drobnymi raczkami. Diagnosta poczuł ciepło bijące od dziecka. Poczuł jego pierwotną niewinności i całkowite oddanie, które zawierało się w tym geście. To dziecko, było chyba jedyną istotą na świecie, która tak całkowicie zdana na niego i bezbronna, bez słowa, którego jeszcze nie potrafiło wymówić, zaufała mu bezgranicznie i bez zastrzeżeń. Wraz z tym błogim uczuciem bezwarunkowej akceptacji, przyszło poczucie odpowiedzialności, które rozlało się po sercu mężczyzny, który do tej pory nawet nie podejrzewał się o takie uczucia. To wszystko było dziwne.
Położył go w swoim wielkim łóżku i przykrył kołdrą, a sam usiadł obok. Brian musiał być bardzo zmęczony, bo małe oczka szybko zamknęły się i przeniosły go w krainę snu.
ech...dobra...zmolestowaliscie mnie. Przepraszam Was, ostatnio jestem bardzo zajeta. Nie mam za bardzo czasu ani pisac ani komentować. Alke postaram sie poprawić.
- Dobra House, mam nadzieję, że masz wystarczająco ważny powód, żeby wyciągać mnie o tej porze ze szpitala. I mam nadzieję, że nie jest to tym razem recepta na Vicodin –Wilson wparował do mieszkania Housa przybierając groźną minę. A przynajmniej wydawało mu się, że jest groźna. Jego uwagę przykuła natychmiast wrzask dziecka dobiegający z sypialni Housa i przerażona mina przyjaciela. Ten rzadki widok, malującej Się na twarzy mężczyzny paniki był wart zapamiętania.
- Właź, zamknij się i nie waż się komentować –wycedził przez żeby wściekły diagnosta –wystarczy mi jeden rozszalały bachor w domu.
Wilson podążył za przyjacielem w stronę sypialni. Na łóżku zobaczył ku swojemu zdziwieniu synka Cuddy, który darł się w niebogłosy.
- Porwałeś go, żeby szantażować Cuddy i wywinąć się od kliniki? –Zapytał pół żartem pół serio podchodząc do małego.
-Gdybym to zrobił, to już bym był w drodze żeby go oddać, niestety nie mam takiej możliwości, a Cuddy nie byłaby zachwycona gdybym podrzucił go sąsiadom. Nie mam do cholery pojęcia, dlaczego on tak wyje –House był zdenerwowany i wściekły, że musiał wtajemniczać w to Wilsona. Do tej pory przyjaciel mógł się tylko domyślać, kto jest ojcem Briana, teraz pewnie zacznie zadawać niewygodne pytania. Ale ciągły płacz dziecka doprowadzi go do podjęcia , tak desperackiego kroku, jakim był telefon do przyjaciela.
- Cos ty mu zrobił? –Jimmi spojrzał podejrzliwie na Housa –Brian, co się dzieje? –Zamiast odpowiedzi usłyszał tylko wzmożony ryk płaczącego dziecka.
- Nie mu nie zrobiłem. Ale zaraz to się zmieni…
- Spokojnie, zaraz się dowiemy, zbadałeś mu brzuszek? –zapytał Wilson kładąc malca i podciągając niebieski kaftanik.
- Brzuszek? Przecież nie zatruł się mlekiem. Przecież chyba umiem zrobić mleko zgodnie z instrukcją! –House był przerażony, że to może być jego wina. Nagle cała diagnostyczna wiedza okazała się niczym wobec prostego pytania przyjaciela.
- taaaa… brzuszek jest wzdęty… powiedz dokładnie, co robiliście? -Poprosił Wilson, choć w gruncie rzeczy znał juz powód płaczu Briana.
- No najpierw wypił mleko z butelki, a potem poszedł spać – zwięźle wytłumaczył House.
- Nie słyszałeś zapewne, że po jedzeniu trzeba nosić dziecko na rekach? Brian ma kolkę –pewny swego Wilson, wziął dziecko na ręce i ułożył w odpowiedniej pozycji –zaparz rumianku.
-Rumianek… dobra… tyle da się zrobić… Cuddy chyba spakowała rumianek
–House odetchnął z ulgą i poszedł do kuchni. Czuł się dziwnie. Czuł się bezradny. Cholera w końcu jest jego ojcem, powinien wiedzieć, co się dzieje. Powinien się domyślić. W końcu to nie była bardzo skomplikowana diagnoza… Wilson tylko wszedł do pokoju i wiedział. Jakby wychował, co najmniej ośmioro dzieci… Spanikował. Zdecydowanie spanikował. Nie powinien, dzwonic po posiłki.
Z gotowym rumiankiem skierował się do pokoju. Mały się uspokoił. Cały czas spoczywał w ramionach Wilsona, który chodził w tą i z powrotem. House patrzył na ten obrazek i poczuł ukucie w sercu nieznajomego pochodzenia….
A może to tylko jego komórka wibrująca w kieszeni koszuli wywołała takie wrażenie.
- Co jest Cuddy? –zapytał jak od niechcenia.
-….
-Jaki Brian?
-…!!!
- A tak… przypominam cos sobie… Właśnie obrzygał Wilsona –House patrzył jak biała staruszka strawionego mleka spływa na ramię Wilsona i oblepia rękaw marynarki… Poczuł ogarniający go przypływ ojcowskiej dumy.
-…!!!
- Boli mnie ucho jak wrzeszczysz. Ja tez całuje Kochanie –zamknął klapkę telefonu nie zważając na dobiegające z niej wrzaski.
-Jeśli kiedykolwiek miałem wątpliwości, że to Twój syn, teraz już ich nie mam –stwierdził Wilson, próbując wytrzeć chusteczką zabrudzony rękaw.
- To nie jest… -House zawahał się i spojrzał na rozpromienionego Brian, który ewidentnie był zadowolony ze swojego dokonania –tak… takiego podobieństwa nie da się ukryć… -przyznał uśmiechając się tajemniczo.
Czasem bywałem z mamusią w szpitalu, ale teraz było jakoś inaczej. Jak tylko weszliśmy, wszyscy nagle umilkli i patrzyli się na nas szeroko otwartymi oczami. Zastanawiałem się nawet, czy znowu nie miałem mleka na brodzie, ale to chyba nie chodziło o to. Brodaty facet, który niósł mnie na rękach (fajnie się z nim chodzi, bo jest wyższy od mamusi i wszystko lepiej widać) był jakiś zły. Zresztą… on chyba ciagle bywa zły. Wczoraj się trochę go bałem z tego powodu, ale on chyba tak już ma. Zauważyłem ciocie Cam i pomachałem jej,ale chyba nie zauważyła tego, bo ona tez patrzyła się na nas dziwnie. Dopiero kiedy usłyszała : „nie otwieraj tak ust, bo Ci mucha wleci” nagle ocknęła się i poszła do windy.
Miałem złe przeczucia. Kiedy przychodzę tu z mamusią, jakaś gruba, wielka babsko wbija mi coś w rączkę i zawsze szczypie. Nie znoszę tego. Tym razem chyba miało być podobnie. Siedzieliśmy w poczekalni i przyszedł jakiś koleś w białym kitlu i zaczął do mnie gadać: „a co to za słodziuśki bobasek, zaraz szczpioneczke dostanie…tak? A jak się dzidzia nazywa, co? A może tatusia spytamy?” Boże! Co z idiota! Czy on nie może mówić normalnie? „To jest dziecko, a nie niedorozwój idioto. Możesz mówić normalnie! I za pewne gdyby umiał się przedstawić, pewnie nie potrzebowałby mojej obecności. Brian Cuddy. Długo mam czekać?” -moja mamusia wiedziała z kim mnie zostawić… Ten gość był naprawdę wporzo.
Ale zaraz! Co on powiedział? Tatuś? On jest moim tatusiem? Gdzieś już słyszałem to słowo… taaaak… mój kumpel z basenu -Ben, przychodził ze swoim tatusiem… Pytał się gdzie ja mam swojego, ale ja chyba nie mam… to znaczy już może mam? Ale Ben mówił, że tatuś jest z nim cały czas i mieszka z nim… może mój, to taki tymczasowy… taki pół-tatuś?
***
Kiedy długa, błyszcząca igła zatopiła się w małej rączkę jego syna, wywołując wstrząsający fundamentami PPTH krzyk, House poczuł nieprzyjemne dreszcze na plecach.
- Nie można by delikatniej? Przecież to dziecko, a nie nosorożec! –warknął na pielęgniarkę, która spojrzała na niego z politowaniem.
- Czy to przypadkiem pan jest doktor House? –Nigdy przedtem nie zapuszczał się w tak odległe i egzotyczne rejony szpitala, jakim był punkt szczepień, ale widać jego sława była tu przed nim.
- A czy pani jest T? pielęgniarką, która wbija igłę z delikatnością słonicy cerującej obrus? –spojrzał na nią kpiąco, i przytulił Briana do siebie -Idziemy Młody, zapamiętaj sobie, że w dzisiejszych czasach delikatne kobiece ręce to skarb! A tym bardziej, jak nie musisz za niego płacić.
***
Wieczór trudno było zaliczyć do udanych. Brian był wyjątkowo niespokojny i za nic w świecie nie chciał spać. House próbował sobie przypomnieć wszystkie możliwe metody usypiania dzieci. Z przykrością stwierdził, że właściwie nie znał żadnych. Brian nie chciał spać i tyle. W końcu w akcie desperacji, przyciągnął fotel, na którym ułożył małego i zaczął grać. Delikatna muzyka rozlała się po pokoju. Spod wprawnych palców, uderzających w biało –czarne klawisze, wydostawały się harmonijne dźwięki, które wirowały, unosiły się, opadały… powodując, że powietrze zdawało się być nasycone jakimś dziwnym spokojem i ładem… Każdy z nich miał swoje własne miejsce, każda nuta, każdy ton… stawał się być częścią jakiejś baśniowej krainy, która na dobre ogarnęła każdy zakątek okrytego półmrokiem pokoju…
Zamknął oczy i grał… grał dla syna… A kołysanka, płynąca wprost z przepełnionej nowymi uczuciami duszy pozwoliła mu wyrazić to wszystko, czego nigdy nie udałoby mu się wyrazić słowami. Kiedy oderwał palce od klawiszy, Brian spał. Patrzył na małe, różowe maleństwo, zawinięte w kocyk. Był taki bezbronny. Jeszcze tylko jutro… Wieczorem wraca Cuddy… jeszcze tylko jutro będzie ojcem… Ta myśl wydała mu się dziwnie przykra.
Dźwięk dzwonka wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał na zegarek i zastanawiał się, komu przyszło do głowy zjawiać się z wizytą o 11.15 w nocy. Jeśli Brian się obudzi nie chciałby być w skórze tego kogoś… Powoli podszedł do drzwi, przekręcił zamek i otworzył je. Do pokoju jak huragan wbiegła zdyszana Cuddy.
- Gdzie on jest? –Rozglądała się nerwowo po pokoju.
- Został porwany przez Koło Miłosników Ciemiężonych Diagnostów –wyjaśnił spokojnie.
Patrzyła na niego przez chwilę błędnym, przerażonym wzrokiem. To tyle na dzisiaj, jeśli chodzi o żarty.
- A gdzie ma być? Śpi w moim łóżku. Eksmitował mnie.
Cuddy pobiegła natychmiast do pokoju.
House był zły. Cała ta scena pokazała mu dobitnie, że Cuddy nie ma do niego za grosz zaufania. Przecież to jego syn. Potrafi się nim zająć! No może za wyjątkiem kilku wyjątkowych sytuacji, ale jednak… powinna była mieć o nim lepsze mniemanie… Kiedy wróciła –w końcu spokojna i rozluźniona- nie mógł powstrzymać się od uszczypliwego komentarza.
- Skoro tak bardzo bałaś się, że cos mu grozi, to po co go tu zostawiłaś?
–Cuddy bez trudu wyczuła, że House jest zwyczajnie nadąsany.
- Och przepraszam Greg… to nie o to chodzi… -intensywnie szukała jakiegoś sensownego wytłumaczenia, ale w rzeczywistości House miał racje. Wróciła najwcześniej jak mogła, bo śmiertelnie bała się o syna. Nie mogła przestać myśleć, ile strasznych rzeczy może mu się przytrafić.
- A o co? Do cholery jestem jego ojcem, przecież nie pozwoliłbym, żeby mu się cos stało! Za kogo ty mnie masz Cuddy, za potwora? –jej milczenie tylko potwierdziło jego domysły.
- Jesteś jego ojcem? –Cuddy była wstrząśnięta tymi słowami –jakoś późno ci się to przypomniało… -ironizowała.
- A dałaś mi szanse na to? Zamknęłaś się i odgrodziłaś 10 metrowym murem. A ja się nie pcham gdzie mnie nie chcą! –House z trudem panował nad głosem. Nie chciał żeby wrzaski obudziły dziecko.
Zapadła cisza. Cuddy analizowała jego słowa. Widziała w nim jakąś zmianę. House był zaangażowany. Zależało mu. Nagle dotarła do niej myśl, która wzbudziła w niej przerażenie a zarazem radość. House przywiązał się do Briana. On naprawdę poczuł się za niego odpowiedzialny. Nawet bał się podnieść głos, żeby go nie obudzić.
- House… czy… ty… czy… ty mówisz serio? –Wyjąkała patrząc na niego z nadzieją w oczach.
- Nie wiem Cuddy… nie wiem czy potrafię… - Jego mina powiedziała jej wszystko. House jak zawsze zostawiał sobie furtkę, ale podjął już decyzję –napijesz się drinka? –Zaproponował
- Myślałam, że zabiorę Briana do domu… -spojrzała niepewnie w stronę jego sypialni.
- Wykluczone, po co go budzić? Zostań, napijemy się –zaproponował.
- Ale ja, musze być rano w pracy…
- Spokojnie, prześpisz się ze mną -uśmiechnął się szeroko do swoich myśli
- Tak, to wtedy na pewno się wyśpię –Cuddy poczuła przyjemne dreszcze przeszywające jej ciało. Dlaczego zamiast wkurzać się o jego seksistowskie teksty, ona czuła podniecenie?
- No ja nie wiem, o czym sobie pomyślałaś niewyżyta kobieto, ale ja miałem na myśli spanie –odparował szybko, patrząc jak się rumieni –głodnemu chleb na myśli –dodał unosząc brwi znacząco.
- Głodny głodnemu wypomina –odparowała szybko patrząc mu śmiało w oczy.
Prowokowała go. Czuł nagłe napięcie, jakie wybuchło miedzy nimi z gwałtownością letniej burzy. Powietrze stało się gęste i ciężkie. Zawsze tak było miedzy nimi. Jakaś chemia, skrywane pragnienia, fascynacja. Zawsze podziwiał tą kobietę i pragnął jej. Pragnął jej całej. Zawsze jednak było jakieś, „ale”, które nie pozwalało mu się do niej zbliżyć. Była ich cała batalia –powodów, dla których nie mógł jej mieć. Jego wzrok ślizgał się po jej twarzy, śledząc długie rzęsy, zakrywające błyszczące, pełne żywotności i inteligencji oczy, miękkie loki opadające na ramiona… i jej usta. Zatrzymał się chwilę dłużej na przedmiocie swoich marzeń sennych i licznych fantazji. Wiele razy zastanawiał się jak będą smakować. Zastanawiał się, czy jak ja pocałuje, rozchyla się w niemym zaproszeniu, czy też raczej ścisną gniewnie w wąska linie… Nieświadomie zbliżył się do niej.
-Po co chodzić głodnym? – Zapytał niepewnym głosem, szukając odpowiedzi gdzieś w jej oczach.
- Czasem głodu nie można nasycić… -odpowiedziała rozchylając nieświadomie wargi w oczekiwaniu…
- Ale można spróbować zaspokoić go choć na chwilę - wyszeptał i zrobił to co planował od dawna.
Pocałował ją.
Zaskoczyło ja to. Wargi Housa były miękkie i ciepłe. To nie był namiętny pocałunek. To była czysta czułość, zmieszana z głębokim pragnieniem. To nie był pocałunek, którym uwodziło się kobietę na jedna noc. To była raczej obietnica czegoś głębszego, płynącego prosto z duszy pogrążonej w tęsknocie. Głodnej duszy. Dopiero, kiedy nieśmiało dotknęła jego karku, usłyszała ciche westchnienie, a pocałunek przerodził się w gwałtowną falę wstrząsającego Housem pożądania…
Poddała się pieszczocie, która zapanowała nad jej ciałem i umysłem. Poddała się bez wahania jego wargom, które przywierały do niej z coraz większą pasja, atakując, drażniąc, porywając ją w nieznaną wędrówkę po ogarniającym ją podnieceniu. Gwałtowne uczucia wylały się na nią wezbrana falą dotychczasowych utarczek, niedopowiedzeniem, słownych pojedynków. Dopiero dotyk jego dłoni, przyciskających jej pośladki do wybrzuszenia jego spodni, uruchomił w jej mózgu alarmowa lampkę, która zaczęła wyć w jej głowie z natężeniem syreny strażackiej. Co innego pocałunek, a co innego TO!
- House… -zapomniała na chwilę, co chciała powiedzieć, kiedy jego usta poznawały jej szyje centymetr po centymetrze.
-Uhumm… -odpowiedziało jej ciche mrukniecie.
- House… -powtórzyła mrużąc oczy, kiedy jego dłoń wylądowała na jej udzie, rozpoczynając powolna wędrówkę w górę, aby po chwili zanurzyć się pod spódnicą –chyba powinieneś przestać… -zdobyła się w końcu na te słowa.
- Czemu? -Zapytał cicho, a jego ręką zatrzymała się w połowie drogi do upragnionego celu.
- Nie powinniśmy… Brian… nie chce tego komplikować… -sama nie była w tym momencie pewna, który powód właściwie miał znaczenie. Może to tylko jej chore skrupuły?
- A można to jeszcze bardziej skomplikować? –szeptał, podgryzając delikatnie płatek jej ucha – jestem ojcem dziecka mojej szefowej, która nie chce się ze mną kochać… To jest dopiero skomplikowane…
- Nie to, że nie chce… - próbowała się skupić na swoich myślach, a nie na dłoni Housa, która tym razem zawędrowała w okolice jej piersi… -chodzi o to…
- Czyli mnie pragniesz? –Przerwał jej natychmiast, chwytając się jej słów jak ostatniej nadziei
.
- House… nie łap mnie za słówka! –Odrzuciła głowę do tyłu, kiedy poczuła jego gorący oddech w miejscu wrażliwego zagłębienia między piersiami.
- Powiedz… -poprosił, a jego dłoń wślizgnęła się pod bluzkę i gładziła delikatnie naga skórę pleców…
- Greg… -westchnęła cicho, kiedy dłoń błądząca po jej udzie dotarła do jej kobiecości i okryła ją swoim ciepłem –przestań… błagam…
- Jesteś pewna, że mam przestać? –zapytał drażniąc językiem jej szyję. Jego dłoń bez trudu ominęła barierę, jaką stanowił materiał koronkowych majteczek. Poczuł pod palcami ciepłe i wilgotne centrum jej kobiecości. Poczuł przypływ męskiej satysfakcji... czuł jak bardzo go chciała, bez względu na to, co mówi. Jednocześnie wiedział, że się boi. Jest pełna lęku, niepewności… nie ufa mu… Ma do tego pełne prawo –w końcu zawodził tak wiele razy.
Pragnęła go. Czuł jak drży pod jego dotykiem… rozpływa się… reaguje tak namiętnie… Ale jeśli potem będzie tego żałować? Jeśli uzna, że wykorzystał jej słabość? Patrzył na jej twarz pełną napięcia… zamknięte powieki, rozchylone usta… wiedział, że mógłby ja mieć tu i teraz…
- House… -słyszał w jej głosie walkę, którą toczyła z samą sobą. Pożądanie walczyło z rozumem. Uczucie z poczuciem obowiązku…
W jednej chwili wycofał dłoń i przywrócił jej spódnicy właściwą pozycję. Podtrzymał ją, kiedy zachwiała się zdezorientowana i oszołomiona nagłym końcem pieszczoty. Otworzyła oczy i wpatrywała się w niego wzrokiem, w którym zaskoczenie mieszało się z uczuciem zawodu. Uśmiechnął się do niej rozbrajająco:
- Może i jestem dupkiem, ale nie sypiam z kobietami, które mnie nie chcą… - powiedział, po czym skierował się w stronę drzwi –może Wilson mnie zechce –rzucił przez plecy wychodząc.
Rześkie nocne powietrze, szybko doprowadziło go do porządku i pozwoliło stłumić gwałtowne emocje. Stał pod drzwiami i oddychał głęboko. Na palcach nadal czuł jej ciepło i wilgoć… Setny raz nazywał siebie głupcem… mógł ja mieć… Ale tylko jej ciało mógł mieć… Czy to by wystarczyło? Chciał więcej… Chciał jej całej, chciał Briana, chciał… domu? Westchnął ciężko i wolno skierował się w stronę motoru.
Patrzyła prze okno jak odjeżdża na motorze… Tak mało brakowało… Nie mogła sobie wybaczyć, jak łatwo mu uległa. Jak topniała pod dotykiem jego dłoni, bez żadnych zahamowań… A przecież nie była już odpowiedzialna tylko za siebie! Był Brian, a ona nie mogła sobie pozwolić na romanse z kimkolwiek! Nawet z ojcem Briana… To by wszystko zbyt skomplikowało… Westchnęła ciężko, próbując stłumić wewnętrzna pragnienie czucia jego ust na swoim ciele…
Po kilku minutach walenia laska w futryne, kiedy cierpliwość Housa była na wyczerpaniu, w końcu usłyszał szczęk otwieranego zamka, a w drzwiach stanął Wilson. Nie wyglądał na zachwyconego nocna wizytą.
- Spałeś? –House udał zaskoczonego.
- Nie, czekałem aż przyjdziesz łomotać mi w drzwi, bez tego nie mogę usnąć –ironizował Wilson, pozwalając jednak wejść przyjacielowi do środka.
-To dobrze, skoro nie spisz, pozwolisz, że zajmę twoje łóżko –bez dalszych wyjaśnień, House skierował się do sypialni onkologa.
- Ej! –Wilson dopiero po chwili zorientował się, że House nie żartuje –przyszedłeś do mnie spać? Co się stało? Eksmitowali cie?
- Prawie… Cuddy się na mnie rzuciła i musiałem uciekać- stwierdził niezupełnie zgodnie z prawdą.
- „rzuciła”? Chciała cie zabić? Co jej zrobiłeś? –Dopytywał się Wilson, mając przed oczami czarne wszystkich rzeczy, które mógł zrobić House…
- Zabić? Nie raczej nie… Jest znacznie gorzej. Chciała mnie wykorzystać seksualnie –wyjaśnił ściągając buty i płaszcz.
- Taaa… a ty uciekłeś… twoja wersja zdarzeń nie trzyma się kupy House… -onkolog wpatrywał się w przyjaciela, próbując zrozumieć cokolwiek z sensacji, które właśnie usłyszał. Było to jednak ponad jego siły.
- Chcesz płytę Stonestów z `75 roku z podpisem Jaggera? –Zapytał nagle House
- T? płyte? –oczy Jimmiego zaświeciły się pożądliwie –rozumiem, że nie za darmo…
- Masz mnie za idiote? Twoje bilety na Phantom of the Opera na jutro i zostajesz z Brianem –House postawił swoje warunki.
Wilson milczał chwilę myśląc intensywnie. House cos kombinuje –to było pewne. Był gotów oddać T? płytę z prywatnej kolekcji za bilety, a to znaczyło jak bardzo mu zależy. Czyżby chciał zaprosić Cuddy? To by było całkiem logiczne. Czyli coś rzeczywiście miedzy nimi zaszło… Tylko co? Jego ciekawość wzrastała z każda minuta. Co prawda zaprosił już kogoś na to przedstawienie, ale wizja Housa i Cuddy na randce, a do tego płyta z podpisem Jaggera, były wyjątkowo kuszące…
- Zgoda –odpowiedział w końcu, ale pod warunkiem, że powiesz mi, o co chodzi i wyniesiesz się z mojej sypialni.
- Wyrzucisz biednego kalekę na niewygodna kanapę? –House spojrzał na przyjaciela wzrokiem niewiniątka.
***
Polował na nia cały dzień. A ona chyba doskonale o tym wiedziała, bo ilekroć dostrzegła go katem oka, natychmiast zmieniała kierunek albo znajdywała tysiące ważnych spraw do załatwienia. W końcu uznał, że czas zakończyć ta zabawę w kotka i myszkę i zastawił pułapkę. Schowany, za filarem obserwował jak zbliża się do windy w towarzystwie Chasea , z którym prowadziła jakąś ożywioną rozmowę. Natychmiast pojawił się przy nich. Kiedy drzwi windy rozsunęły się, Cuddy weszła do środka, a House za nią, jednocześnie blokując laską Chasea.
- Słyszałem, że Foreman potrzebuje cie w klinice, idź zobacz czy cie tam nie ma –zwrócił się dopodwładnego, dając jasno do zrozumienia, że jego obecność nie jest mile widziana. Nie bacząc na zdziwione spojrzenie młodego lekarza, zamknął drzwi windy i wcisnął guzik z numerem najwyższego pietra. Winda ruszyła.
- Długo będziesz mnie unikać? –Zapytał w końcu, przerywając krępująca ciszę –To, że na mnie lecisz, to przecież nic złego. W końcu jestem czarujący, przystojny… -mówiąc to wcinał guzik, zatrzymując windę miedzy piętrami.
- House, co ty robisz?! Mam zaraz spotkanie! –Cuddy próbowała dostac się do panelu windy, ale House był szybszy i oddzielił ją od urządzenia własnym ciałem.
- To albo pogadasz ze mną albo się spóźnisz –przedstawił jasno sytuacje.
- Czy to szantaż? –Patrzyła na niego z niedowierzaniem
-Tak –przyznał bez wahania.
- Dobra, o czym chcesz gadać? –Westchnęła zrezygnowana, patrząc nerwowo na zegarek.
- Kiedy ostatni raz byłaś na randce? Kiedy ostatni raz zrobiłaś cos dla siebie? –zapytał nie zważając na jej teatralne gesty.
- Czy to przesłuchanie? Nie mam zamiaru rozmawiać z Toba na takie tematy! – Cuddy była wyraźnie poirytowana, a na domiar złego nie miała pojęcia, do czego zmierza ta rozmowa. Spodziewała się najgorszego.
- To ja ci powiem -2 lata temu! –żyjesz jak pustelnik, dziś wieczorem zamierzam cie zabrać do opery –obwieścił głosem nie znoszącym sprzeciwu.
- Czy ja dobrze rozumiem? W ramach akcji wyciągania szefowej z pieluch łaskawie zabierasz mnie do opery? House to chyba najgłupszy z twoich pomysłów –Cuddy śmiała się w głos, rozbawiona zachowaniem Housa i jego poważna miną.
- Zgadzasz się? – House był niewzruszony jej śmiechem.
- Tak, jasne –powiedziała na odczepnego, uznając, że oszalał –a teraz mnie wypuść.
-Ok –powiedział tylko i wcisnął guzik. Winda ruszyła, a po chwili drzwi otworzyły się na ostatnim piętrze. Cuddy wyszła nadal uśmiechając się widocznie rozbawiona całym zajściem.
-Zapomniałeś tylko, że Brian chyba raczej nie byłby zachwycony 3 godzinami w operze –pewnie dałby koncert roku.
- Nie zapomniałem –patrzył z satysfakcją jak lekceważący uśmiech znika z jej twarzy –Brian zostanie pod dobra opieką –wyjaśnił.
- Chyba nie myślisz, że zostawię go z obca osoba? –zapytała już bardziej poważnie, dochodząc do niepokojącego przekonania, że może jednak on nie żartuje…
- Myślę, że w towarzystwie Wilsona nic mu nie grozi –teraz to on uśmiechał się szeroko widząc jej zaskoczona minę –Będę po ciebie o 7 –powiedział, po czym odwrócił się i poszedł w stronę gabinetu, zostawiając osłupiała Cuddy w hollu.
- Krawat? To nie msza żałobna, tylko randka z Cuddy –House próbował protestować, ale Wilson okazał się nieubłagany. Z wprawą zawiązywał na szyi przyjaciela, ciemno niebieski krawat.
- Cuddy na pewno się spodoba, pasuje ci do oczu –Onkolog z duma spojrzał na swoje dzieło. W końcu udało mu się wyprowadzić Housa na ludzi. Wyprasowana szara koszula, sprawiała, że diagnosta przynajmniej raz wyglądał schludnie, adidasy zostały zastąpione czarnymi, wypastowanymi półbutami, w których można było się przejrzeć. Wilson jeszcze nigdy nie widział, żeby House była tak zdenerwowany. Marudził jeszcze bardziej niż zwykle, ale w końcu poddał się całkowicie sugestiom przyjaciela.
- Gadasz jak gej! Która godzina? Cholera, nie mogę się spóźnić! –House nerwowo spojrzał na zegarek. Zaraz powinien wychodzić. Spojrzał w lustro jeszcze raz. Czuł się jak idiota. Ale Wilson miała racje, wiedział, że Cuddy się spodoba ta odmiana. `To tylko na dziś` pocieszał się w duchu, poprawiając po raz setny koszule.
- Tylko pamiętaj! Żadnego seksu! Masz jej pokazać, że ci zależy, tak? Odprowadź ja pod drzwi, buziak w policzek i w tył zwrot!
- Powiedział starszy specjalista do spraw rozwodów… -odparował House, wyraźnie zdenerwowany. Chwycił płaszcz i jeszcze raz sprawdził czy wszystko zabrał. –Dobra, wychodzę, przywieziemy Briana za jakąś godzinę –powiedział, po czym zniknął za drzwiami.
-House, Kwiatki! –Wrzasnął za nim Wilson, przypominając sobie o czekającym w wazonie bukieciku.
***
Do końca nie wiedziała, czy mówił serio. Na wszelki wypadek jednak wolała się przygotować. Tak dawno nigdzie nie była… Długo stała przed szafą zastanawiając się, co ma włożyć. Całe wieki temu nie kupowała sobie wieczorowych sukienek odpowiednich na taka okazję. Przebrnęła przez stos ubrań ciążowych, które nadal zalegały w szafie, aż w końcu dokopała się do czarnej, prostej sukienki. Uznała, że będzie odpowiednia, obiecując sobie w duchu wyprawę na wielkie zakupy. O 6.50 była już gotowa. Patrzyła z czułością na śpiącego słodko Briana, zastanawiając się nad zachowaniem Housa.
- A co jeśli twój tatus nas wystawi? –Zadane pytanie odbiło się od ścian i poszybowało w próżnie, nie doczekawszy się odwiedzi.
- Czego on od nas chce? –Zastanawiała się na głos, kiedy usłyszała dźwięk dzwonka. Spojrzała na zegarek. House punktualnie…
Otworzyła drzwi z bijącym sercem. Serce. To jedna z tych rzeczy, których nie da się oszukać. Waliło jak oszalałe, kiedy schodziła po schodach, kiedy dotknęła klamki, a mały włos nie wyskoczyło z jej piersi. Mogła sobie wmawiać wszystko… ale przecież serce ma swoje racje, których rozum nie zna…
- Proszę. –Wręczył jej bukiecik i wszedł do domu. Przechodząc koło niej , nie mógł się powstrzymać, przed dyskretnym wciągnięciem w nozdrza powierza nasyconego jej zapachem. Pachniała doskonale.
- Podziękuj Wilsonowi. –Powiedziała uśmiechając się promiennie. Zawsze fascynowała ją ta ich osobliwa przyjaźń. Od razu wyczuła rękę Wilsona w odświętnym stroju Housa.
- Podziękuje. Gotowa? –zapytał rozglądając się po mieszkaniu.-Gdzie Brian?
- Na górze, już ide po niego.
Patrzył jak wchodzi po schodach kołysząc biodrami opiętymi ciasnym materiałem. I jak tu nie myśleć o seksie? Buzi na dobranoc? Łatwo mu powiedzieć… A jeśli ona będzie chciała wiecej? Ma uciekac? Analizował różne wersje zdarzeń. Chciał być przygotowany na każdą ewentualność.
***
Kiedy kurtyna opadła, a widownia rozbrzmiała gromkimi brawami, House ocknął się z ogarniającego go dłuższego czasu otępienia. Spojrzał na swoja towarzyszkę, która zafascynowana, z wypiekami na twarzy entuzjastycznie wiwatowała na cześć wykonawców. Jej postawa, jej uśmiech, bijaca od niej radośc… wyglądała na szczęśliwą. Przeszło nagle przez myśl, że było ten widok wart był siedzenia dwóch i pół godzin w niewygodnym fotelu i spoglądania na zegarek w oczekiwaniu końca. Niestety Wilson miał bilety tylko do opery a nie na przykład na monster tracki…
Wstał i próbując przekrzyczeć tłum, dał jej znak do wyjścia. Chwycił jej dłoń, przedzierając się przez rozentuzjazmowanych miłośników opery, az w końcu doszli do wyjścia.
- House! To było fantastyczne! Genialne! –w blasku ulicznych neonów widział jak oczy błyszcza jej z podniecenia wywołanego przedstawianiem.
- Już wiem jak Wilson zdobył swoje trzy zony –stwierdził House z sarkazmem, uśmiechając się łobuzersko. –Idziemy cos zjeść? –Zaproponował.
-A kto płaci? –spytała z przekorą w głosie.
- No przecież nie ja! –Odpowiedział szybko, wywołując głośny śmiech swojej towarzyszki.
*(**
Mała, zaciszna knajpka spowita była aromatem świeżo palonej kawy i dobrego tytoniu. Muzyka sączyła się cicho z dyskretnie rozmieszczonych głośników, tworząc klimatyczny nastrój rodem z Casablanci. Cuddy pomyślała, że to miejsce idealnie pasuje do Housa. Było jak on –owiane nutka tajemnicy i atmosfera starego filmu gangsterskiego. Podniosła do ust kieliszek wina i zanurzyła usta w czerwonym, półwytrawnym winie. House wydawał się być w końcu rozluźniony. Może to zasługa wypitego Burbona, a może swobodnej rozmowy, jaką prowadzili od pół godziny. Był zupełnie inny niż zazwyczaj. Był… miły? A przynajmniej się chyba starał… Uśmiechał się. Zauważyła, że ma cudowny uśmiech. Zawadiacki. Seksowny. Patrzyła na jego usta, a jej wszystkie zmysły były pobudzone do granic możliwości. Pierwszy raz od bardzo dawna, czuła się jak na prawdziwej randce. Czuła, że jest z właściwym mężczyzną, który poświęca jej cała swoja uwagę. Omiata ja pożądliwym wzrokiem, śmieje się z jej żartów, słucha…
- Więc co było potem?
- Słucham? – głos Housa wyrwał ja z zamyślenia.
- Co było po tym jak zerwałaś z tym idiota?
- W sumie nic niezwykłego… zerwaliśmy zaręczyny, on ożeniła się z ta dziewczyna, z którą go nakryłam, po miesiącu sprawa ucichła i tyle. Więcej o nim nie słyszałam –wyjaśniła cicho wracając do przykrych wspomnień. Pod wpływem chwili szczerości, opowiedziała mu ta historię. Kiedys o mały włos nie wyszła za mąz za faceta, który zdradzał ją z sekretarką.
- To na prawdę musiał być straszny idiota –stwierdził House po chwili.
- W twoich ustach to brzmi prawie jak komplement –uśmiechnęła się szeroko.
-Tylko się nie przyzwyczajaj. –Odwzajemnił uśmiech.
- Dlaczego nigdy nie wybaczyłeś Stacy tego co zrobiła? –Zadała pytanie, które nurtowało ja od zawsze.
- Dlaczego nie wybaczyłem jej, że zrobiła ze mnie kalekę? –Podniósł szklaneczkę do ust i wypił resztkę bursztynowego płynu.
- To była tez moja decyzja. –Cuddy spoważniała nagle. Zgodziłam się na to. Namówiłam ja na to.
- To co innego. –jego dłon mimowolnie powędrowała na niesprawna nogę.
- Dlaczego?
- Ty to zrobiłaś, jako lekarz. Ona była moja kobietą. –Powiedział w końcu –to znaczna różnica. Jako lekarz zrobiłbym to samo.
Pokiwała głowa ze zrozumieniem. Zastanawiała się, co ona by zrobiła na miejscu Stacy. Pewnie to samo…
- Ładny masz krawat. Podkreśla twoje oczy –powiedziała próbując rozładować napiętą nagle atmosferę.
- Wilson tez tak twierdzi – stwierdził House, wybuchając głośnym śmiechem.
- Przepraszam, czy ja powinnam być zazdrosna?
- Tak, chyba tak. W końcu on mi robi śniadania, a ty nie. Musisz się bardziej postarać.
- A tak tez robi? –Zapytała, po czym pochyliła się i pocałowała go delikatnie w usta.
- Możesz powtórzyć jeszcze raz jak? Bo nie jestem pewien… -zasugerował z mina niewiniątka.
***
Wyjście z jej domu było najtrudniejszą rzeczą, jaką przyszło mu dzisiaj zrobić. Czekał, aż położy śpiącego Briana do łóżeczka, a tysiące mysli wirowało w jego głowie. Zóych myśli. Wcale nie chciał wychodzić, ale słowa Wilsona, przypomniały mu o celu, jaki sobie postawił. Bo w końcu, tyle jeszcze będzie nocy przed nimi…
- Dziękuje ci Greg, to był cudowny wieczór –podeszła do niego promieniejąca szczęściem i radością. Była taka piekna… taka seksowna… taka… jego…
- Przekaże Wilsonowi –powiedział tylko próbując ukryć zmieszanie –pójdę już –dodał.
Widział w jej oczach zaskoczenie i nutkę zawodu. Czyli wszystko idzie zgodnie z planem.
- Dobranoc. –powiedział muskając jej usta wargami.
- Dobranoc. –powiedziała szeptem, patrząc jak znika za drzwiami.
- Wilson! – Głos administratorki szpitala zatrzymał go na środku hollu. Odwrócił się i zobaczył jak Cuddy zmierza w jego stronę przyspieszonym krokiem.
- Cześć Cuddy, jak tam na randce? Mam nadzieję, że House nie kazał ci płacić w knajpie? Zapomniałem mu o tym wspomnieć przed wyjściem…
- Nie… nie… tylko wiesz… -Cuddy ściszyła głos do konspiracyjnego szeptu. Wydawała się być lekko podenerwowana –chciałam cie o cos zapytać…
- Słucham. –Wilson również ściszył głos, co wydało mu się niezwykle zabawne w obecnej sytuacji. Cuddy zachowywała się jak nastolatka, która zamierzała podpytać najlepszego przyjaciela swojego obiektu westchnień. Nie pomylił się.
- Bo wiesz… nie wiem… czy myślisz, że House mnie lubi? –Wykrztusiła w końcu z siebie, a jej twarz nabrała koloru soczystej czerwieni.
-Hmmm –Wilson o z trudem powstrzymał się przed wybuchem śmiechu –a czemu uważasz, że mogło być być inaczej? Przecież byliście na randce.
- No może, zanim poszliśmy na randkę to mnie lubił… ale potem odprowadził mnie do domu i… po prostu wyszedł… Może po randce uznał, że już mnie nie lubi? –Cuddy wyjawiła w końcu swoje wątpliwości.
- Wyszedł? A co miał zrobić? Rozbić namiot w twoim salonie? –Na twarzy Wilsona wykwitł promienny uśmiech.
- Och Wilson! Przestań, robisz się nieznośny próbując bawić się w Housa! Doskonale wiesz, o co mi chodzi –Cuddy podniosła nieco głos, wywołując zainteresowanie personelu.
- Tak Cuddy… myślę, że House cie na prawdę lubi. Może, dlatego właśnie wyszedł… nie pomyślałaś o tym? – Mówiąc to obdarzył ją promiennym uśmiechem, po czym odwrócił się i skierował do windy, zostawiając administratorkę pogrążoną we własnych myślach.
***
Kiedy zobaczyła Housa wchodzącego do jej gabinetu, poczuła mieszaninę podniecenia i euforii ogarniające jej ciało. Reakcja nastolatki. Nagłe uwolnienie endorfin do krwioobiegu. A może po prostu była beznadziejnie zakochana?
- Umiesz gotować? –zapytał obiekt jej gwałtownych uczuć jak gdyby nigdy nic.
- Zdarza mi się… -powiedziała wymijająco zastanawiając się jednocześnie, gdzie jest ukryty haczyk.
- Na pewno nie gotujesz tak dobrze jak Wilson –spojrzał na nią tym swoim bezczelnym uśmiechem, od którego ciarki przechodziły po jej plecach.
- Założysz się? –Nie była by soba, gdyby nie podjęła rzuconego miedzy wierszami wyzwania.
- Jak przegrasz, robisz dla mnie streapteas. Jak ugotujesz cos lepszego od Wilsona… cóż …hmmm niech pomyśle…
- To ty robisz dla mnie! –Wypaliła szybko Cuddy. Pomysł Housa wydawał jej się szalony. To, że się zgodziła było jeszcze bardziej szalone. Ale przecież znała swoje umiejętności –wiedziała, że wygra… A streapteas w wykonaniu Housa to mogło być niezapomniane przeżycie i przedmiot szantażu, przez co najmniej dwa lata –U mnie o 20?
- Załatwione. Lubię te czerwone majteczki z koronki, co kiedyś u ciebie znalazłem. Możesz je włożyć –uśmiechnął się lubieżnie i skierował do wyjścia.
- A ty lepiej przećwicz choreografie przed lustrem. Nie przyjmuje potem żadnych wymówek! – śmiała się serdecznie, kiedy zamykał za sobą drzwi.
***
Mamusia zachowywała się dzisiaj jakoś dziwnie. Kiedy przyszła z pracy, jak zwykle wyściskała mnie i wycałowała tak, ze pewnie się błyszczałem, a potem powiedziała, że dzisiaj jest ważny dzień i poprosiła, żebym był grzeczny. Przecież ja zawsze jestem grzeczny… no dobra, prawie zawsze… Ale dopiero teraz mnie o to poprosiła, więc ta wielka plama z soku na jej dokumentach się nie liczy… Już i tak moja nowa opiekunka na mnie nawrzeszczała. Jędza… No wiec, potem zaczęła sprzątać i krzątać się po kuchni. Nuciła przy tym cos pod nosem, fałszując jak zwykle. Czasem się zastanawiam, po kim odziedziczyłem zdolność do niefałszowania, skoro ona tak fałszuje. No, ale mniejsza o to. Potem odstawiła jakiś cyrk z przebieraniem się. Czy to jakaś nowa zabawa? Zakładała coraz to inne ubranka i pytała czy wygląda seksownie. Co to znaczy seksownie? Strasznie była podekscytowana. Paplała i paplała. A potem znowu mnie przytulała. Mamusie są spoko, choć czasem zachowują się dziwnie.
Dopiero wieczorem sytuacja wyjaśniła się. Przyszedł ten duży koleś z trzema nogami i brodą. Przyniósł mi takie coś, co nazywał stetoskopem i bawił się ze mną jak mamusia była w kuchni. To było śmieszne. Przykładał zimna końcówkę do różnych rzeczy a ja słyszałem dziwne dźwięki. Pukanie… szeleszczenie… świsty… Powiedział, że jest lekarzem -jak mamusia, tylko lepszym, a lekarze używają tego do badania ludzi. Może ja tez będę lekarzem? Zauważyłem, że on coraz częściej u nas jest. I mamusia widocznie go lubi. To zupełnie jak tak jak mamusia mojego kupla Boba swojego… zaraz… jak to słowo brzmiało…?
- TATA.
***
Serce mężczyzny zabiło mocniej, a przez umysł przeszła gwałtowna jak błyskawica świadomość tego, co właśnie się stało. Poruszyła go z siła traby powietrznej i wywróciła w jednej sekundzie jego świat do góry nogami. Wpatrywał się oniemiały w chłopca, który uśmiechał się do niego i przenikał spojrzeniem swoich wielkich, inteligentnych, niebieskich oczu. Całkowite przerażenie i szok zawładnęło nim na chwile, aby po chwili, zamienic się w narastającą falę ciepłych uczuć, która zalała go i zawładnęła nim całkowicie. Tan dziwny stan, którego nigdy jeszcze nie doświadczył, sprawił, że w tej chwili, nie był zdolny do wykonania najmniejszego ruchu, który mógłby zburzyć harmonie tej ulotnej chwili. Podświadomie chciał zatrzymać ją jak najdłużej.
- Wszystko gotowe, możemy siadac do stołu. –Głos Cuddy dotarł do niego dopiero po chwili, przywracając go do rzeczywistości.
- Uhum. –wykrztusił z siebie tylko, wpatrując się nadal w chłopca.
- Coś się stało? –Cuddy nagle zaniepokoiło dziwne zachowanie Housa –jego brak reakcji i nieodgadniony wyraz twarzy.
- Nie… wszystko ok… już ide…
Jeszcze nigdy mamusia nie śmiała się tyle, co dzisiaj. Śmiała się cała sobą. Najpierw byłem trochę zazdrosny. W końcu to przecież ma mnie –najwspanialsze dziecko świata. Ale potem pomyślałem, że przecież ja tez lubie inne osoby. Lubię Boba, mimo, że czasem zachowuje się jak idiota… Idiota to nowe słowo, jakiego nauczyłem się od Taty z brodą. Słyszałem jak mówił tak do mamusi o wujku Wilsonie. A mamusia mówiła mi kiedyś, że Wujek Wilson i tata, to przyjaciele, tak jak ja i Bob, wiec to chyba tak się mówi na zachowanie przyjaciela. Zapamiętałem sobie to bardzo dobrze. Lubię tez inne osoby, z którymi się bawię. Wiec skoro mamusia go lubi i się przy nim uśmiecha to chyba dobrze. Niech i ona się ma, z kim bawić. Oni tak śmiesznie na siebie patrzą. Ojej… widziałem już gdzieś to kiedyś… Ogladałem taki film… jak mamusia myślała, że śpię… i tam tak się śmiesznie całowali. Nie w policzek jak z mamusią… tylko się tak… pożerali… Ale zanim to robili to się właśnie tak patrzyli na siebie… Oni tez tak będą? To takie niehigieniczne… bleh…
***
- Młody a co ty się tak zmarszczyłeś, jakbyś cierpiał na niestrawność ?
–House patrzył na skrzywioną minę Briana.
- Pewnie jest już zmęczony, zaraz położę go spać. –Cuddy spojrzała z czułością na syna, a potem przeniosła wzrok na Housa. W czasie kolacji był dziwnie milczący. Bez słowa pochłaniał przepyszne krewetki w sosie koperkowym –specjalność jej kuchni. Miała obawy, co do wyniku zakładu, dopóki nie zaczął jeść. Wyraz błogości i zachwytu, jaki pojawił się na jego twarzy, powiedział jej wszystko. Wygrała. –Zaraz wrócę.
House obserwował jak wyjmuje małego krzesełka i znika w dziecięcym pokoju. Przez cała kolacje myślał o usłyszanym słowie. Tata. Ciężko mu było przyznać, jak głęboko wyryły się one w jego duszy. Brian był absolutnie fantastycznym dzieckiem. Na myśl o swoim synu, ogarniało go poczucie dumy i czegoś jeszcze… W jakiś dziwny sposób, czuł, że nie mógłby teraz tak po prostu odejść. Nie mógłby zignorować jego istnienie, tak jak do tej pory. Nie był już tylko dawcą nasienia… był ojcem. A Cuddy? Kim była Cuddy? Wspaniałą matką, piękną, inteligentną i zabawna kobietą. Kobietą, która go fascynowała i przerażała jednocześnie. A gotowała rzeczywiście świetnie, Wilson mógł jej co najwyżej sztućce czyścić i nawet czuł lekkie wyrzuty sumienia, że ona nigdy się o tym nie dowie. Ale przecież nie pozbawi się tej przyjemności, żeby popatrzeć jak się dla niego rozbiera… Zdecydowanie było to warte malutkiego kłamstewka… Na myśl o tym, co miało się za chwilę wydarzyć poczuł narastające podniecenie…
Wyjął z szafki dwa kieliszki i nalał w nie wina. Podniósł do ust i upił łyka. Przyjemne ciepło rozlało się po jego ciele, a cierpki smak czerwonego Mildiani Barakoni zapewnił podniebieniu wytrawnego konesera nadzwyczajnych doznań. `Cuddy ma świetny gust nie tylko w kwestii jedzenia ` -musiał przyznać w duchu.
- Jaką muzykę sobie życzysz? –Usłyszał jej głos za plecami i odwrócił się powoli. Stała przy odtwarzaczu CD, przebiegając wzrokiem płyty.
- A przy czym lubisz tańczyć? –zawiesił głos i przełknął nerwowo ślinę. Rzadko kłamstwo przychodziło mu z takim trudem. – Gotujesz świetnie, ale Wilson jest lepszy. Przykro mi, ale przegrałaś.
Popatrzyła na niego przeciągle i wolno, kołysząc biodrami znacznie bardziej niż zwykle podeszła do niego. Zatrzymała się kilka centymetrów przed nim, tak , że ich twarzy niemal się stykały. Czuł jej oddech na swojej szyi.
- Kłamiesz. –Rzuciła mu z pewnością siebie, patrząc prosto w oczy.
Zadrżał pod wpływem tego spojrzenia i jej bliskości. No cóż, to, że ona wie, nie przesądza jeszcze o tym, kto wygrał zakład. Będzie się trzymał swojej wersji do upadłego.
- Podjęłaś ta grę. Znałaś zasady od początku. Chyba nie sądziłaś, że pozwolę ci wygrać? Przykro mi. Nadal uważam, że Wilson gotuje lepiej.
–Uśmiechnął się do niej z męska satysfakcją wymalowaną na twarzy.
- Jesteś dupkiem House. –Powiedziała tylko obdarzając go złowieszczym uśmiechem. –Ale właśnie, dlatego, że doskonale wiem, że jesteś dupkiem, już dawno przyswoiłam sobie instrukcje obsługi Housa –dupka. -Mówiąc to podeszła do komody i wyjęła z niego dziwnie wyglądające urządzenie przypominające swoim wygładem ciśnieniomierz. House poczuł dziwny niepokój. Może jego radość ze zwycięstwa była przedwczesna?
- Co to do cholery jest? Chcesz mnie troturowac, żebym wyznał prawde? Tego nie było w umowie. –zapytał z przesadnym dramatyzmem w głosie.
-Chyba nie sądziłeś, że uwierzę na słowo, komuś, kogo myślą przewodnia jest stwierdzenie „Everybody lies”? Mówiłam ci o mojej znajomej, która ma męża pracującego w wydziale dochodzeniowym? To jest wariograf. Wykrywacz kłamstw. –obwieściła triumfalnie –a ty siadaj.
House wpatrywał się nią osłupiały. Nie mógł uwierzyc, że ściągnęła wariograf, że jego plan na świetna zabawę właśnie legł w gruzach, a na jego czubku zasiadł 100 tonowy słoń. A co najgorsze powoli zdawał sobie sprawę, że to on będzie stroną wykonująca streapteas.
- Jestes szaloną, zÓą kobietą. Wniosę o odebranie ci praw rodzicielskich do opieki nad Brianem. –mówiąc to usiadł posłusznie i podwinął rękaw koszuli. –kacie czyń swoja powinność.
Cuddy wybuchła głośnym śmiechem. Jego dramatyczny głos i powaga malująca się na twarzy, dodawały pikanterii całej sytuacji. Podłączyła mu aparaturę do przedramienia i włączyła ją.
- Dobra, na początek kilka pytań kontrolnych. Odpowiadaj TAK lub NIE.
–Poinstruowała go.- Nazywasz się Greg House?
-Nie, Marilyn Monroe! –odpowiedział nadasany.
Biiiiiiiiiiiiip! Czerwona lampka zapaliła się alarmująco.
- Dobrze… Czy uważasz, że mój tyłek jest za wielki? –Cuddy zadała drugie pytanie.
- Jasne, że tak, dziwie się, że jeszcze nie musiałaś poszerzać futryn w szpitalu.
Biiiiiiiip! Lampka „fałszu” zabłysła znowu wywołując na twarzy Cuddy triumfalny uśmiech.
- Czy uważasz że Wilson gotuje lepiej niż ja? –zapytała i wstrzymała oddech.
- Tak, twoich krewetek nawet bezdomny kojot by nie tknał!
Biiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip!!! Dźwięk rozległ się ponownie, a Cuddy podskoczyła z radości. –Ty podły kłamco! Wyskakuj z gatek! – kobieta śmiała się triumfalnie.
House wyglądał jak zbity pies. Czyli przyjdzie mu za chwilę zrobić z siebie idiote. Dał się podejść jak ostatni kretyn… nie docenił jej… Nie docenił jej inteligencji… Była godnym przeciwnikiem. Administratorka podeszła do odtwarzacza i wybrała płytę. Kiedy ostra muzyka popłynęła z głośników, Cuddy rozsiadł asie wygodnie na kanapie.
- Czekam, doktorze House.
[ http://pl.youtube.com/watch?v=sYlTONUkdfQ –muzyka]
Go ahead, be gone with it
Come to the back
Go ahead, be gone with it
VIP
Go ahead, be gone with it
Drinks on me
Go ahead, be gone with it
House czuł sie jak zbity pies. Jak on mógł dac się podpuścić? Czuł się jak kretyn. Sięgnął do guzików koszuli i powoli zaczął je rozpinać. Gdyby ktoś go widział, gdyby Wilson się dowiedział! Gdyby ktokolwiek się dowiedział! Patrzył wprost w triumfujące stalowoszare oczy administratorki. Co za poniżenie! Brakował jej tylko czarnego pejcza! Kiedy wszystkie guziki były już rozpiete, ściągnął koszule jednym szybkim ruchem i rzucił wprost na kobiete. Złapała ją w locie i ku jego zaskoczeniu podniosła ją do twarzy i zanurzyła w niej nos, pragnąc nasycić się jego zapachem. Poczuł jak twardnieje, a jego dżinsy robią się nadzwyczaj ciasne. To będzie ciężkie zadanie.
Let me see what you're working with
Go ahead, be gone with it
Look at those hips
Go ahead, be gone with it
You make me smile
Go ahead, be gone with it
Go ahead child
Powoli demonstracyjnie, niemal wczuwając sie w rytm muzyki ściągnał t-shirt I równiez rzucił go w jej strone. Czuł na skórze jej gorące spojrzenie. Atmosfera w pokoju stawał się coraz cięższa, coraz bardziej napięta. Powietrze zdawało się zawisnąć w niemym oczekiwaniu.
- Go ahead boy. –wymruczała Cuddy,a jej wzrok ślizgał się od nagich ramion, torsu, czarnej ścieżce, kończącej swój bieg pod spodniami.
Go ahead, be gone with it
And get your sexy on
Go ahead, be gone with it
Get your sexy on
Go ahead, be gone with it
Sięgnął do guzików w jego spodniach i ropział je powoli. Widział, że Cuddy bawi się świetnie. Jej spojrzenie płonęło. Kiedy rozpinał rozporek, nieświadomie zwilżyła wargi językiem, na co jego męskość zareagowała gwałtownie. Chyba była jedyna kobieta na świecie, dla której był w stanie upaść tak nisko! Opuścił spodnie, pozwalając jej wpatrywać się dowoli w oznaki swoje podniecenia tak bardzo wyraźne przez elastyczny materiał bokserek.
-Zadowolona?
- Niezupełnie… chyba o czymś zapomniałeś… -wskazała gestem jego bokserki.
Szybko pozbył się tego ostatniego świadka jego hańby i stanął przed nia w stroju Adama.
-Teraz lepiej… -mówiąc to podniosła się wolno z kanapy i podeszła do niego. Delikatnie pocałowała w zagłębienie miedzy szyja a barkiem, jednocześnie dotykając jego męskości.
- Uhummmm –wymruczał pod wpływem nagłych odczuć.
-Myślisz, że jesteś taka sprytna? –zapytał, czując jak jej dłonie przesuwają się po jego ciele.
- Myślę, że tak. –Przyciągnęła jego twarz gwałtownie i wpiła się z pasja w jego usta. Pulsująca, głęboka, namiętność zalała jego ciało i umysł i zawładnęła nim całkowicie. Gorączkowo pozbawiał jej kolejnych części ubrania, pragnąc jak najszybciej poczuć gładkość i ciepło jej skóry. Pociągnął ją w stronę kanapy i ułożył na niej. Kiedy dotarł zniecierpliwionymi palcami do centrum jej kobiecości, poczuł jak zadrżała i westchnęła przeciągle.
- Nie przestawaj… -wymruczała mu do ucha…
- Nie zamierzam… -zapewnił ją, przypominając sobie, że na tym mniej więcej etapie zostawił ją ostatnim razem. Teraz było inaczej. Czuł jej zapach, tak intensywny, wiodący na krawędź szaleństwa…
Zdając sobie sprawę, że nie ma szans na długi i ckliwy seks, rozchylił jej nogi i ułożył między nimi. Patrzył jak zamyka oczy i odchyla głowę z rozkoszy zaskoczona jego gwałtownym wtargnięciem. Czuł ją… czuł samym sobą.
- Spójrz na mnie. –poprosił. Otworzyła powoli oczy. Te wielkie, piękne oczy.
- Warto było. –powiedział, po czym doprowadził ją na sam szczyt rozkoszy.
Pierwszym zaskakującym uczuciem, jakie dotarło do jego świadomości było ciepło. Rozlewało się przyjemnie po całym ciele, wprawiając w stan niezachwianej błogości, odprężenia i czegoś jeszcze… czegoś, czego bał się głośno nazwać… szczęścia. Trwał w tym cudownym stanie miedzy snem a jawą, zawieszony między sennym marzeniem a rzeczywistością, wdychając słodki
|