Zepsute dzieci Nowego Jorku.
Mój debiut, nie bijcie! :D
***
Wyszedłem ze swojej kamienicy na 73ciej i przywitałem się z portierem. Był ciepły październik, więc pieszo wybrałem się na skrzyżowanie z 5tą Aleją. Na rogu czekali na mnie Greg i Phoebe, ubrani jak zawsze w ciuchy z najnowszych kolekcji znanych projektantów. Kiedy już razem wyruszyliśmy w stronę Bowery Bar, gdzie odbywała się jedna z tych nudnych imprez pod hasłem: Snoby Manhattanu, łączcie się! Będzie pełno znanych osób, mieszkańców drogich apartamentów, dziennikarzy, modeli i modelek oraz partnerów wszystkich wymienionych osób, a także kilkoro singli, żeby i oni mogli znaleźć towarzysza bankietów.
- Nie przeszkadza wam to, że … - zacząłem rozwijać swoją tezę, ale Phoebe mi przerwała.
- Nie, nie przeszkadza. Mamy pieniądze od starych, bo udajmy, że ich bezgranicznie kochamy. Ludzie mniej ważni od nas są szczęśliwi znając nas, bo my udajemy, że coś nas obchodzą. Lądujemy na wszystkich ważnych imprezach, bo udajemy, że po prostu musimy tam być. Nasze życie opiera się na udawaniu. Kiedy Ty dostaniesz już cześć banku ojca i będziesz miał gromadkę małych snobków z jakąś głupiutką modelką, która poleci na kasę, to zrozumiesz, że nie ma w tym nic złego, bo sam będziesz musiał udawać szczęśliwego. Innymi słowy: witamy w nowojorskim świecie bogaczy. – Phoebe przerwała mi wywód, a sama wszystko wypowiedziała praktycznie na jednym wydechu. Doszliśmy już do wejścia, ale stanęliśmy i każdy z nas zapalił niebieskiego Dunhilla.
- A Ty, Greg, czemu jesteś taki milczący? – spytałem przydeptując peta nienagannie lśniącym butem od Gucciego.
- Podobno jestem czyimś ojcem. Niby miałem już trzy takie numery, ale pamiętam, że z tą modelką, rzeczywiście uprawiałem seks bez gumki.
- O, przesrane. – powiedziała Phoebe i strzeliła petem prosto pod koła stającej obok taksówki. Chciała nam dać do zrozumienia, że nic jej to nie obchodzi.
***
Wstałem i przetarłem oczy. Od razu rozpoznałem, że nie jest to moje mieszkanie, więc wyjrzałem przez okno. Byłem gdzieś w SoHo. Doszedłem do łóżka i spojrzałem na twarz śpiącej na nim kobiety. „Musiałem brać kokę, żeby przespać się z Murzynką” pomyślałem. Podniosłem koc i obejrzałem jej ciało. Była modelką, więc może i nie byłem wcale taki naćpany. Ubrałem się, sprawdziłem czy mnie nie okradła i wróciłem do domu, w ogóle jej nie budząc. Siedząc w taksówce zadzwoniłem do Phoebe.
- Przeholowałeś. Wziąłeś kokę. Wywalili Cię z klubu, a ta cała Ashley czy Kathleen poszła za Tobą. Greg też się posypał, spił się i wymiotował wszędzie. Zadzwoniłam po jego szofera i odwiózł go do domu. Ja jeszcze poszłam zapalić crack do Mars Bar.
- Dzięki, miłego dnia.
Kiedy siedziałem już w wannie w swoim apartamencie zadecydowałem, że czas przystopować, nie chodzić na te chore imprezy, zmienić towarzystwo i w ogóle samego siebie.
***
Zaczął się listopad. Nowy Jork zmienił się diametralnie, ludzie podpadli w jesienną nostalgię, a samo miasto poszarzało i straciło swoje niepowtarzalne kolory. Ja tymczasem miałem na odwrót. Przeprowadziłem się do NoHo, nie piłem, nie paliłem i nie brałem narkotyków. Odnowiłem znajomości z ludźmi, który byli moimi przyjaciółmi zanim stałem się absolutnym snobem. Zacząłem pracować jako dziennikarz, bo takie mam wykształcenie. Przede wszystkim odciąłem się od pieniędzy ojca, co oczywiście boleśnie odczułem, ale jakoś dawałem sobie radę. To wszystko w niespełna miesiąc. Wszystko było idealnie do czasu pewnego telefonu.
- Jones, słucham. – odebrałem telefon tą samą formułką, niezmienioną od lat.
- Cześć Marc, Tu Greg, może się spotkamy. Brakuje mi Ciebie. W końcu byliśmy kumplami. Teraz mi tak trochę samotnie jest. Może w Atelier, o 19, co? – Greg skończył swoją wypowiedź w typowym dla siebie stylu, krótkie zdania i brak emocji w głosie.
- Wiesz , – zacząłem – wolałbym nie. Postąpiłem brutalnie odchodząc bez pożegnania, ale nie chciałem mieć żadnych wątpliwości. Nie żałuję tego.
- Zmieniłeś się. – powiedział Greg, bo najwyraźniej nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
- Na lepsze. – rozłączyłem się, bo wiedziałem, że zacznie mnie przekonywać i demonizować.
***
Nie byłoby w tym nic ciekawego, oprócz tego, co oczywiście zrobiłem, wbrew opinii przyjaciół. Stawiłem się punktualnie o 19 w Atelier, ulubionej restauracji snobów i innego gówna. Zauważyłem Grega. Wyglądał okropnie, miał szarą cerę, podkrążone oczy, a jego ubrania na pewno nie były pierwszej świeżości Gdyby nie karta stałego klienta, nie jadłby teraz śmiesznie małej porcji befsztyku za śmiesznie dużą cenę. Dosiadłem się do jego stolika, bez słowa powitania. To miał być ostateczny koniec, a nie odnowienie znajomości.
- Przestań brać, bo inaczej zaraz wykitujesz.
- Siadaj.
- Wiedz, że to, mam nadzieję, nasze ostatnie spotkanie w życiu – powiedziałem to stosunkowo opanowanym głosem, chociaż w środku czułem się zupełnie inaczej.
- Nie zdziwiłbym się.
Nie wiedziałem co to znaczy. Usiadłem i dopiero wtedy starałem się cokolwiek zrozumieć.
- Mam HIV.
- Nie. – miałem talent do idiotycznych odpowiedzi, ale Greg doskonale o tym wiedział i zignorował to. – Jak, jak to możliwe?
- W Nowym Jorku akurat o to nietrudno. Seks grupowy. – odpowiedział po chwili Greg zaczął się bawić kluczami od auta. Moja nowa dziewczyna, Madison, czy jak jej tam, zabrała mnie do Underground Angel, jednego z takich klubów. Sama zrezygnowała po jednej nocy, ale ja bawiłem się w to dalej. Tan akurat jest najbardziej ‘hardcorowy’. Żadnych ograniczeń, nie można odrzucić żadnej propozycji.
Zasłoniłem ręką usta i wybiegłem na ulicę.
***
- Jak mogłeś tak potraktować Grega, chamie! – Phoebe krzyczała do telefonu. – I Ty niby byłeś jego przyjacielem, Ty go wspierałeś? Nienawidzę Cię!
- Nie zależy mi na naszej znajomości, a nawet wolałbym jej uniknąć. Nie jesteśmy, a nawet nie byliśmy przyjaciółmi, łączyły nas tylko pieniądze.
I wtedy Phoebe pierwszy raz zapłakała. Był to najdziwniejszy dźwięk jaki wydawała. Nie słyszałem charakterystycznego chlipania, ale wszystkie inne możliwości po prostu wykluczyłem.
- Ja … ja myślałam, … że jesteśmy przyjaciółmi.
- Spotkajmy się pod Underground Angel dzisiaj o 22.
- Dobrze, będę. Pa.
***
Długo myślałem przed wyjściem czy postąpiłem słusznie. W rozmowie, Ross (jeden z przyjaciół, z którymi odnowiłem kontakty) przekonywał mnie, że robię źle, ale z drugiej strony powinienem się rozprawić z demonami przeszłości. Tak więc o 22 zajechałem pod obskurną knajpę, wyglądającą jak zwykła melina, położoną w Harlemie. Wybrałem to miejsce, bo chciałem zrozumieć postępowanie Grega. Wszedłem i dostrzegłem Phoebe przy kontuarze. Pomieszczenie było pomalowane fioletową farbą, która miejscami odchodziła. Był na niej także fluorescencyjny wzór, z którego już niewiele zostało. Na samym środku było wielkie, okrągłe różowe łóżko, na którym ludzie robili to, do czego lokal był przeznaczony. Większość ludzi była nago, więc ja często musiałem odwracać wzrok.
- Witamy w świątyni rozpusty. – powiedziała pogardliwie Phoebe wskazując szyjką butelki Millera, którego już kończyła, w stronę gigantycznego łóżka.
Poprosiłem barmana (a raczej uciekiniera z lat ’70, ubranego jedynie w obcisły skórzany kostium) o Martini z sokiem. Upiłem kilka łyków i zwróciłem twarz w stronę dealera sprzedającego kokę i powiedziałem:
- Co Greg w tym w ogóle widzi? – zszokowany, ponownie odwróciłem wzrok. Tym razem zatrzymał się on na Phoebe. Wyglądała lepiej niż zwykle, chociaż jak często pisano o niej na Page Six: ‘Życie klubowe jej służy’. Tym razem miała blond loki, bordową szminkę i finezyjnie umalowane oczy.
- Phoebe, do meritum, odszedłem, bo … - zacząłem, ale Phoebe mi przerwała, nie po raz pierwszy idealnie odczytując moje zamiary.
- Mam to gdzieś. Dzisiaj wszystko na nowo przemyślałam i wydaje mi się, że po części nasze relacje wyglądały tak przeze mnie. Nie odchodziło mnie nasze prywatne życie, byliśmy tylko dla siebie partnerami na imprezy. Ale wtedy było świetnie.
Rozmawialiśmy razem kilka godzin, wypiliśmy za dużo i nawet wzięliśmy trochę koki, którą miała Phoebe.
- Dobra Marc, ja lecę, bawić się w SoHo. Pa. – i wyszła zostawiając mnie samego w barze.
Po kilku minutach doszła do mnie piękna dziewczyna.
- Przyszedłeś tu pić? Oszalałeś? Ten lokal jest po ‘to’. – ruchem głowy wskazała na łóżko, gdzie pomimo późnej godziny było jeszcze więcej par.
Zaczęła mnie rozbierać, ja jednak nie protestowałem. Wylądowałem nagi wśród wszystkich tych ludzi, którzy nie znali zahamowań. Było świetnie, ale wiedziałem, że było też po mnie.
***
Niejednokrotnie bywałem później w Underground Angel z Gregiem. Wyniki jego testów zostały przypadkowo zamienione z innymi, był zdrowy. Nie przeszkadzało mu to jednak w chodzeniu tam ze mną. Co prawda po raz pierwszy widziałem go nago, ale nie czuliśmy skrępowani. Często składaliśmy ludziom zupełnie niemoralnie propozycje, a nawet ustalaliśmy nasze ‘numery’ przed wyjściem. Znów ćpałem, piłem i wróciłem do palenia, wiedziałem, ze robię źle, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało. Odwrócili się ode mnie Ci pieprzeni nudziarze, na szczęście. Regularnie robiliśmy testy na HIV, więc czuliśmy się bezpiecznie. Pewnego dnia zadzwoniła moja matka:
- Cześć synku.
- No, cześć. – przywitałem ją ordynarnie, miałem megakaca.
- Co słychać? – była wyraźnie zmartwiona.
- O co Ci chodzi ?!
- Słyszałam, że chodzisz do tego okropnego klubu.
- Nie Twój interes.
- Synku, kocham Cię. – wiedziałem, że się uśmiechnęła przez łzy. Poczułem jej miłość na odległość.
-Ja Ciebie też – powiedział szczerze, ale już po tym jak odłożyła słuchawkę. Wiedziałem jednak, że doskonale o tym wiedziała. Miałem taką nadzieję, bo trzy dni później zmarła.
***
Zaczął się maj. W pełni zielone liście pokryły wszystkie drzewa w Central Parku i wszystkich dookoła opanowało miłe uczucie. Życie wydawało się płynąc wolniej. I szczęśliwiej. Ja natomiast dogłębnie poczułem skruchę. Ponownie przestałem się spotykać z Phoebe i Gregiem, a moi poprzedni znajomi przyjęli mnie ponownie jak niczym syna marnotrawnego. Czułem, że duch matki czuwa nade mną. Jakiekolwiek próby kontaktu Grega i Phoebe ze mną kończyły się fiaskiem. Telefony w końcu ucichły. Chyba zdali sobie sprawę, że nie mają szans. Pewnego razu Phoebe po prostu do nie przyszła, miałem pecha, bo zostawiłem otwarte drzwi.
- Widziałeś dzisiejszego Posta?
- Nie. – rzuciłem obojętnym tonem. Nie wypraszałem jej, bo wiedziałem, że to i tak nie przyniesie skutku.
Phoebe rzuciła gazetę na stół. Nagłówek gazety bił po oczach. Był pisany wielkimi literami, w krwistoczerwonym kolorze, a pod nim widniało wielkie zdjęcie Grega. Wziąłem gazetę do ręki i przeczytałem na głos:
- „Syn znanego bankiera zarażał HIV”.
Nie byłem w stanie uwierzyć. Usiadłem na krześle. Wielkie zdjęcie Grega wciąż patrzyło prosto na mnie. Przeczytałem mały podpis pod zdjęciem:
- „Gregory B., syn właściciela jednego z największych banków w Ameryce zarażał HIV. Sfałszował wyniki testów po czym uprawiał seks z przypadkowymi ludźmi. Do tej pory potwierdzono HIV u 9 osób. Więcej szczegółów na stronie 6tej.”.
Machinalnie otworzyłem Page Six. Pisali coś o Underground Angel, o stanie psychicznym Grega, o numerze dla poszkodowanych. Podniosłem głowę w stronę Phoebe, już wychodziła.
- Gdzie … - przerwała mi po raz kolejny.
- To więzienie po prawo, zaraz przy wjeździe na Brooklyn.
***
Nie udałem się tam od razu. Poczekałem tydzień albo półtora, sam już nie pamiętam. Kiedy w końcu zebrałem siły, aby się z nim spotkać, pomyślałem, że muszę być ostrożny, nie mogłem znów zacząć być ich przyjacielem.
Kłopoty napotkałem jeszcze na Wyspie. Żadna taksówka nie chciała jechać na Brooklyn. W końcu kogoś udało mi się przekonać. W taksówce odebrałem telefon od Rossa:
- Pamiętaj, bądź ostrożny, nie daj mu się do niczego przekonać.
- Pamiętam, pamiętam.
- Trzymamy kciuki. Jesteś świetnym przyjacielem. Nie tylko dla nas.
- Wolałbym nie. Muszę kończyć, jestem na miejscu.
- Na razie.
Stanąłem przed wejściem. Budynek był obskurny, zupełnie niepasujący do dziecka Manhattanu. Po kilku minutach podążałem na spotkanie z Gregiem, zostałem przy tym uprzedzony, że ma teraz gościa, więc będę musiał trochę poczekać. Przysiadłem na ławce przed drzwiami. Denerwowałem się, nogi mi drżały, a serce biło jak szalone. Słyszałem strzępki rozmów, które po większym skupieniu łączyły się w jedną całość. Bez trudu rozpoznałem głos Grega, jednak drugi był mi chyba obcy.
- Wszystko będzie dobrze, wynajmiemy najlepszego adwokata w kraju. Nie masz się o co martwić – zaczął nieznany głos.
- Mam nadzieję. Przenieś mnie do lepszego więzienia. Nie pasuję tu.
- Właśnie to załatwiamy. A, jeszcze jedno, spotkałem Phoebe na ulicy, powiedziała, że wpadnie niedługo.
- Jasne. Nie przyszła ani razu, nawet nie dzwoniła.
- Jest załamana, widziałem to po niej.
W tym momencie cicho się zaśmiałem. Tylko ja wiedziałem co było tego powodem.
***
- Wpadnę do niego niedługo. – powiedziałem wciąż trzymając gazetę w ręku.
- Mi się nie spieszy.
- Czemu? Myślałem, że się przyjaźnicie.
- Niby tak, ale wiesz … czekam na wyniki testu.
Upuściłem gazetę. Chwila, w której spadała wydawała mi się wiecznością. Phoebe też mogła być jego ofiarą.
- Nie mogę uwierzyć.
- Nie ty jeden. – uśmiechnęła się, pocałowała mnie w policzek i wyszła nie zamykając drzwi.
***
- Trzymaj się Greg. Kocham Cię.
- Wiem.
Po chwili z pomieszczenia wyszedł ojciec Grega, postawny, z lekkim zarostem, w idealnie skrojonym garniturze. Miał zaciśnięte zęby, nie z gniewu, a z żalu. Ja sam gdybym był ojcem, spodziewałbym się innej odpowiedzi.
John Branson lekko skinął głową i poszedł korytarzem w stronę wyjścia. Ja natomiast zacisnąłem dłonie i wszedłem do pokoju. Greg siedział za szybą, totalnie mizerny, z początkiem siwizny po bokach i na czubku głowy. Nie wyglądał na 32-latka. Czułem do niego ogromną niechęć. Nie usiadłem, stałem obok krzesła opierając się o nie ręką. Machałem głową z niedowierzaniem.
- Może usiądziesz?
Nie odpowiedziałem.
- Proszę, usiądź.
Nadal milczałem.
- Siadaj!
Nie wiem czemu, ale wystraszyłem się i posłusznie usiadłem.
- Czemu to robiłeś? – zapytałem drżącym głosem. Nie patrzyłem mu nawet prosto w oczy.
- Nie wiem, każdy o to pyta. Czemu, po co, dlaczego … Nie miałem powodu. Po prostu się zbuntowałem. Chciałem, żeby inni tez pocierpieli.
- Greg, to HIV, rzecz nieodwracalna. Nie zrobiłeś im „przykrości”. Dla nich to jest wyrok! Chciałeś ich cierpienia? Czy Ty o ogóle cierpiałeś? Ty, który masz kasy jak lodu, jesteś celebrytem i nigdy niczego Ci nie brakowało? Zawsze byłeś szczęśliwy! – skończyłem i wstałem. Kurczowo trzymałem się oparcie krzesła, aż zabolały mnie palce. Greg pozostawał niewzruszony.
- Naprawdę myślisz, że miałem wszystko? Że byłem szczęśliwy? Zawsze musiałem udawać, nigdy nie poznałem prawdziwej miłości, tym bardziej od rodziców. Co dawało mi ćpanie, picie i wieczne imprezy? W końcu naprawdę chciałem mieć na coś wpływ.
Nie wierzyłem w to co mówił. Wydawało mi się to tak nierealne, że aż sztuczne i wymuszane.
- Wiesz, że mogłeś zarazić Phoebe?
- No i co z tego?
- Czy Ty w ogóle chociaż trochę żałujesz?
Greg zaśmiał się, wstał i odszedł. Idąc powiedział mi jeszcze przez ramię:
- Witamy z powrotem na Manhattanie.
Ruszyłem za nim. Krzyczałem, uderzałem w szyby, aby się odwrócił, ale on tylko się śmiał. W końcu zatrzymał się przy ostatniej szybie przed drzwiami i powiedział:
- Jakkolwiek będziesz się buntował, w słusznej czy niesłusznej sprawie, zawsze będzie to miało swoje konsekwencje. Złe i dobre. Kogoś zranisz, kogoś ucieszysz. Coś stracisz, coś zyskasz. Ale kiedy zrobisz ostateczny bilans zauważysz, że i tak nie wyszedłeś na swoje. Zrobiłem więc coś nieodwracalnego, coś takiego, czego nikt nie mógłby mi odebrać. Zawsze byliśmy buntownikami. Bogaci i rozpuszczeni buntowaliśmy się przeciwko dobremu i spokojnemu życiu. Kiedy „znormalniałeś” buntowałeś się przeciwko samemu sobie i własnemu przeznaczeniu. Zawsze można uznać, że robimy coś złego, że robimy coś wbrew sobie. Zawsze ktoś zauważy tylko i wyłącznie złe strony i to je będzie nam wypominał. Nigdy nie zyskamy spokoju. – tu przerwał i spojrzał mi prosto w oczy – My, rozpuszczone dzieci Manhattanu ze zniszczonym życiem.
***
Razem z przyjaciółmi wybraliśmy się ze znajomymi na święta do Aspen. Wzięliśmy razem ze sobą Phoebe, która po śmierci Grega czuła się osamotniona. Była jednak spokojna, testy miały wynik negatywny.
- To co, zjeżdżamy tędy? – powiedziała Monica, siostra Rossa, podczas kolejnego dnia zjazdów z okolicznych gór.
- Lepiej południową stroną. Mniej ludzi i lepszy śnieg.
- Buntownik, jak zawsze buntownik – Monica zaśmiała się, po czym ruszyła w stronę południowego zjazdu.
„Buntownik, oczywiście” pomyślałem. Wspomniał słowa Grega i uświadomiłem sobie, jak bardzo są one uniwersalne. Nie dotyczą tylko ludzi z Manhattanu, dotyczą nas wszystkich. Cokolwiek robimy ma swoje dobre i złe strony. Dla niektórych jest to słuszna sprawa, niektórzy traktują nas jak przeciwników. Jedni cieszą się z naszego postępowania, drugich ranimy. Bunt, czy po prostu odejście od czegoś normalnego nie jest łatwą rzeczą, bo nie można po prostu zapomnieć jakim się było. Ale nocą zawsze świecą gwiazdy, które czasami jednak są przysłaniane chmurami. Pamiętajmy jednak, że po każdym zmierzchu nadchodzi świt.
Spojrzałem na słońce, poczułem jego ciepło na twarzy. Uśmiechnąłem się, bo wszystko było w porządku.
|