Szorty T.
Poniższy tekst, jest pierwszym z cyklu (mam nadzieje!) opowiadań, których wspólnym mianownikiem jest prawo. Wszystkie dotyczyć będą istotnych problemów, zagadnień, z którymi borykają się na co dzień prawnicy, ale także ich rodziny. Wszystkie, oparte sa na faktach, zmienionych jednak i przedstawionych w sposób uniemożliwiający identyfikacje.
Tato
Usta kobiety zacisnęły się w wąska linię, pod wpływem nowej fali gniewu. Czuła jak tłumiona wściekłość emanuje gdzieś z jej wnętrza, szukając ujścia na zewnątrz. Musiała ją stłumić. Odetchnęła głęboko, próbując zepchnąć negatywne emocje w najdalszy kąt umysłu. Zakneblować, związać i pozostawić na wolną, acz nieuchronną śmierć. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na luksus okazywania gniewu. Ona nie mogła. Lata praktyki nauczyły ją kryć się za szczelną maska chłodu i obojętności. Profesjonalizm zawodowy – tak to się oficjalnie nazywało.
Rozprostowała zbielałe od zaciskania na parapecie palce i zamknęła na chwilę oczy, szukając w sobie spokoju. Wydobyła go na powierzchnię i przeoblekła się w niego tak, jak codziennie rano u zakładała togę. Długa, czarna tkanina zmieniała ją, nadawała jej zupełnie nowy status i rangę. Ciężar grubego materiału i masywnego łańcucha, który zawieszała na szyi, przypominał kobiecie o spoczywającym na jej barkach obowiązku. Codziennie rano przestawała być człowiekiem. Stawała się sędzią.
Oparła czoło o chłodną taflę szyby. Jeszcze chwila, a będzie w stanie wrócić na salę – duszną, śmierdzącą strachem i całym spektrum ludzkich grzechów. Będzie musiała patrzeć na tych ludzi, udając, że nie czuje złości, obrzydzenia i pogardy. Potem wyda wyrok. Kolejna teczka akt trafi do sadowego archiwum, aby zniknąć po jakimś czasie z ludzkiej pamięci. Ale nie z jej pamięci. Wiedziała, że pomimo upływu czasu, wciąż będzie mieć przed oczyma twarz tego chłopca.
***
Pierwszy raz spotkała go w dniu rozprawy. Zanim jeszcze założyła togę. Pogrążona we własnych myślach, zmierzała wprost do przeszkolonego wejścia gmachu krakowskiego sądu. Nagle, tuż obok niej, wzbiła się w górę chmura liści, które jeszcze przed chwilą tworzyły zwalisty kopiec, usypany przez miejskie służby porządkowe. Kolorowa, wirująca kaskada, zatańczyła w rytm jesiennego wiatru, pozostawiając na jej płaszczu swoje znamię. Stwórca całego zamieszania, przyglądał się kobiecie wystraszonymi, niebieskimi oczami, przygryzając nerwowo rękawiczkę.
- Przepraszam – wyszeptał cicho.
Wyczuła jego strach. Zachowywał się jak małe zwierzątko złapane w potrzask, pragnące za wszelką cenę znaleźć się w innym miejscu niż to. Wtedy jeszcze nie rozumiała tego strachu. Sama nie raz, będąc mała dziewczynką, bawiła się w podobny sposób w ogrodzie swojego dziadka. Uwielbiała obserwować wyrzucane w górę liście, czuć pod stopami ich kruchość, słuchać jak szeleszczą i łamią się, tworząc różnokolorowy pył. Żadne dziecko nie powinno bać się bawić.
- Nic się nie stało – odpowiedziała, uśmiechając się przyjaźnie i otrzepując szary płaszcz.
Potem widziała go przed salą rozpraw. Nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzie przyprowadzają swoje dzieci do sądu. Widziała takich chłopców jak ten. Smutne oczy, spuszczone głowy, rozbiegany wzrok. Siedzieli na ławkach przed salami, w których ich rodzice prali brudy, obrzucali się błotem i wydzierali sobie każdy skrawek - wspólnej do tej pory - koszuli. Niektórzy chcieli tym wzbudzić litość. Mieli nadzieje, że dla sędziego mały Mateuszek czy Zosia, siedzący przed drzwiami sali, będą lepszym argumentem niż anonimowe dziecko wymienione w aktach. Dla innych był to element szantażu emocjonalnego, wywieranego na byłym partnerze. Wymowne, choć nieme: Widzisz, do czego doprowadziłeś? Jeszcze inni, robili to chyba z czystej głupoty. Wchodząc na posiedzenie, zastanawiała się jak będzie tym razem.
Pierwsza rozprawa jest zawsze próbą mediacji między małżonkami. Autorytet sądu ma pomóc w znalezieniu rozwiązania problemów, które doprowadziły, szczęśliwych niegdyś ludzi, do podjęcia dramatycznej decyzji o rozwodzie. Można policzyć na palcach jednej ręki, ile razy w swojej karierze udało jej się zakończyć sprawę na tym etapie. Zastanawiała się czasem czy to kwestia tego, że nie jest dobrym mediatorem, czy może dla większości jest już po prostu za późno.
Tym razem na pewno było. Tych dwoje ludzi nie miało ze sobą nic wspólnego - oprócz dziecka. Zmęczenie, spowodowane samym przebywaniem w jednym pomieszczeniu, było niemalże namacalne. Podobnie jak niechęć i rozczarowanie. W końcu, idąc do ślubu, chyba nikt nie zakłada, że po kilku latach będzie musiał spowiadać się z małżeńskich grzechów obcemu człowiekowi, z żelaznym orłem na piersi. Zazwyczaj całe posiedzenie mediacyjne trwa bardzo krótko i sprowadza się do kilku formalnych pytań. Może to błąd? A może doświadczenie, wynikające z obserwacji setek par, znajdujących się w identycznej sytuacji? Tym razem było podobnie. Nie minęło pół godziny, kiedy każdy rozszedł się w swoją stronę.
Druga rozprawa, to już przejście do meritum. Matka chłopca ze spokojem wniosła o orzeczenie rozwodu, ze wskazaniem wyłącznej winy współmałżonka. Mężczyzna nie wydawał się być tym faktem szczególnie przejęty. Ze spokojem i nieobecnym wzrokiem, utkwionym gdzieś za oknem, jakby wcale go tu nie było. Powódka ochoczo zgodziła się opowiedzieć o swoim małżeństwie. Z wypiekami na twarzy opowiadała o wielkiej miłości, która gdzieś po drodze została przez nich zagubiona. O szarej codzienności, o osamotnieniu, kłótniach, rozpaczy. Kiedy mówiła, zdawało się, że opowiada film, w którym dwójka głównych bohaterów jest parą bezosobowych aktorów, o których losie zapominamy już następnego dnia. Może tego właśnie chciała?
I pewnie sprawa ta zakończyłaby się szybkim orzeczeniem, gdyby nie wymóg formalny, udowodnienia winy rozkładu pożycia małżeńskiego pozwanemu. Zapytana o to kobieta zasępiła się na chwilę. Zwiesiła wzrok i milczała przez dobra minutę. Potem podjęła swoją opowieść. Jej syn Kubuś był dobrym dzieckiem. Grzecznym i posłusznym rodzicom. Nigdy nie było na niego żadnych skarg. Dopiero od pewnego czasu zaczęło się z nim dziać coś dziwnego. Stał się nagle milczący, zamknięty w sobie, bojaźliwy. Nawet wychowawczyni w szkole zauważyła to i wysłała chłopca do psychologa - bez rezultatu. Całymi wieczorami siedział zamknięty w swoim pokoju, z którego nie dochodziły żadne dźwięki. Kiedy pewnego ranka, matka weszła do sypialni syna, aby zmienić jego pościel, zauważyła na prześcieradle krew. Wielka, brunatna plama spoglądała na nią z wyrzutem.
Sędzia zagryzła nerwowo wargi, spoglądając raz na jednego rodzica, raz na drugiego. Jej twarz przybrała odcień kredowobiały, a dłonie zacisnęły się w pięści.
Proszę kontynuować – zdołała jedynie wykrztusić przez zaciśnięte gardło.
Kiedy matka zapytała się syna, co się stało, mały Kubuś opowiedział jak tatuś przyszedł bawić się z nim w nocy.
Musiała wyjść. Musiała wyrwać się z tego miejsca, zanim gniew rozsadzający jej myśli eksploduje, a ona przestanie być sądem - kamienna Temidą z przewiązanymi przepaską oczami. Ogłosiła przerwę.
***
Odetchnęła głęboko po raz kolejny, szukając w sobie siły. Nacisnęła na klamkę i zasiadła na centralnym miejscu sali. Starała się nie patrzyć na tych ludzi. Starała się widzieć jedynie imiona i nazwiska zapisane w aktach.
- Czy to było powodem wystąpienia o rozwód? – zapytała rzeczowym, chłodnym tonem.
- Tak. Nie chciałam, żeby mój syn nabawił się skłonności homoseksualnych…
Iustitia Vestras iudicacem…* Wzrok sędzi zatrzymał się na łacińskiej sentencji wyrytej nad drzwiami sali, tuż pod państwowym godłem.
Sprawiedliwość? Już dawno wykreśliła to słowo z prywatnego słownika.
Sprawiedliwość? Już dawno przykryła się warstwą kurzu, w archiwum ludzkiej głupoty i nędzy Krakowskiego Sądu Okręgowego.
*Będę sądził sprawiedliwość waszą.
|