Czucia - nokturn w 11 krótkich aktach
„Czucia”
- nokturn w 11 krótkich aktach
AKT 1
Listopadowy wieczór zaczynał się obiecująco….
Na zewnątrz padało. Jeziora kałuży z niezwykłą, zamkniętą w każdej sekundzie mocą wypełniały się po brzegi. Co chwila rozbryzgiwały pod butami przechodniów, to znów napierały na tamę betonowych krawężników. Szary świat, szare drzewa, szarzy ludzie. Jedynie parasole były czarne. Niewielkie uliczki osnute delikatną pajęczyną deszczu zdawały się być jeszcze węższymi, ledwo mieszcząc leniwie pełznące gąsienice samochodów. Jednak budynki, bardziej niż zwykle piętrzyły się ponad opuszczonymi głowami nerwowo przebiegających przechodniów. Piętrzyły się, lecz jakby coś je dusiło ku ziemi. Ot absurd pogody.
AKT 2
Lubił tę porę. Całymi wieczorami przesiadywał w domu zostawiając cały ten motłoch za sobą. Zaszywał się w półmroku swojego mieszkania razem ze swoim najwierniejszym przyjacielem. Najwierniejszym gdyż na swój sposób niemym, nie zawracającym głowy bezsensownym bełkotem i gadaniem. Kochał fakt że to on ma nad nim nieograniczoną władzę. Stary nieoceniony towarzysz Steinway-jego fortepian. Kiedy z nim rozmawiał jego palce płynnie przemykały po czarno białej klawiaturze w rytm deszczowego staccato. To jego świat. To …i butelka na stoliku.
Kwadratowo-zielone cyfry budzika pokazały osiemnastą.
-Cholera! Jeszcze za wcześnie – pomyślał, krążąc wzrokiem po pokoju.
Teraz martwiła go tylko wyłaniająca się soczewka dna owej butelki. Postanowił cedzić każdy łyk, sączyć przez zęby każdą bursztynową kroplę Jacka Danielsa . Niestety kiedyś musiało się to skończyć. Każdy facet w takim wypadku ma dwa wyjścia: przeczekać w bólach do rana lub zaopatrzyć się w następna sztukę owego prowiantu. Trzeba było jednak wyjść i wrócić do domu. Tylko nieliczni maja szczęście. On do nich należał. Mocnym uderzeniem zaciśniętej pieści w pudło rezonansowe uciął chwile wahania. Żwawym krokiem ruszył w kierunku drzwi. Jeszcze tylko kurtka i szczęk jego kluczy dało się słyszeć na korytarzu.
Wilgotne powietrze obijało się po jego nozdrzach odkrywając każdy ich zakamarek a jego cząsteczki beztrosko tańczyły naśladując kuleczki maszyny losującej Lotto. Z każdym wdechem niby takie samo lecz zupełnie inne. Szedł raźno, prawie podskakując na myśl kontynuacji udanie rozpoczętego wieczora. Czasem tylko jego ruch spowalniało leniwe kłucie w nodze będące niewinnym objawem nadchodzącego zawału. On jednak miał jeden cel: przedrzeć się przez pobliskie skrzyżowanie i dotrzeć do Piano Bar. Każdy tutaj był tylko znajomym z widzenia. On nie ma przyjaciół. Ot czasem zamienił kilka słów z barmanem. To wszystko. Pojawiając się w drzwiach wiadomo było co zamówi i zrobi. Jego własny rytuał. Nim dotarł do baru jego mały towarzysz niecierpliwie czekał pełen po brzegi. Jeszcze tylko kilka głębszych i beztrosko zasiądzie do pianina które skrywał przed przybyszami mroczny zakamarek pomieszczenia po prawej stronie.
AKT 3
Wybiła dwudziesta. Metaliczny dźwięk dzwonka do drzwi obijał się po raz drugi po jej domu niczym głosy chóru po katedralnej pustce. Niedawno się wprowadziła. Nowe nieznane miasto, nowa praca. Dziś przyjechał ostatni transport mebli a już była umówiona na spotkanie w ciemno. Ona. Zawsze opanowana, spokojna i wszystko po bezkres planująca a dziś jednak rozchwiana, niepewna niczym źdźbło trawy to z lewa to z prawa zaskakiwane nagłymi podmuchami wiatru. Jeszcze ostatnie spojrzenie w lustro. Jeszcze ostatnie sprawdzenie guzików bluzki i suwaka w wiśniowej spódnicy. Ruszyła ku prowadzącym na parter schodom lekko potykając się o jeszcze nie rozłożony na podłodze dywan. Zeskoczyła z ostatnich stopni. Spojrzała w lustro.
-Tak. Zdaje się ze wszystko jest ok.
Uchyliła drzwi. Jej oczom ukazał się wysoki, wysportowany mężczyzna o idealnie niespotykanych nordyckich rysach. Blond włosy, lekko zmoczone jesiennym deszczem rozwiewał porywisty wiatr. Zdenerwowanie narastało niczym niteczka rtęci na termometrze kiedy mamy gorączkę. Mężczyzna szarmancko ją powitał, po czym wolnym, przyjaznym gestem wskazał swój samochód. Odjechali.
Jej bujne, pofalowane włosy bezszelestnie oplotły podgłówek fotela koło kierowcy. Na razie jechali w ciszy. Światła latarni mrugały jej przed oczyma przypominając fajerwerki przecinające sylwestrowe niebo. Całą sobą chłonęła mijające ich osiedla i wieżowce budzącego się do nocnego życia miasta. Z niejednym mężczyzną już się spotykała. Czemu wiec dziś czuje się jakby to był pierwszy raz? Niewiadomo. Czemu wiedziała że dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowym? Kobiety maja takie „coś” w sobie że po prostu to czują.
Czerwony samochód spokojnie kołował po wilgotno-czarnej tafli parkingowego asfaltu. W piątkowe wieczory zawsze było tutaj niezwykle tłoczno, lecz dzisiejszy pierwszy deszczowy dzień skutecznie odstraszył wielu amatorów nocnych eskapad.
-Niestety – pomyślała.
Lubiła pełne bary. Była w nich bardziej anonimowa. W razie potrzeby schowałaby się za kotarą ludzi, by niezauważoną przez nikogo wymknąć się do swojego domu.
AKT 4
Już od progu, lecz jeszcze przez zamknięte drzwi, dało się wyczuć klimat tego miejsca. Szli wolno korytarzem. Nieliczne, dobiegające zza sfatygowanych czasem mahoniowych drzwi śmiechy przerywały regularny stukot jej obcasów obijający się po ścianach pomieszczenia. Tytoniowy dym niczym na koncertach wydobywał się z wąskiej szpary dzielącej próg i wejście sprawiając iż czuła się jak na jednym z filmów grozy. Oplatał pomieszczenie i bezwzględnie zdobywał wszystkie jego zakamarki, podbijając nawet mysia dziurę schowaną za stara miotłą przed wścibskimi spojrzeniami przechodniów.
Wnętrze urządzone było w starym stylu. Widać ze współczesny świat nawet na chwilę nie zajrzał tutaj od lat dwudziestych poprzedniego wieku, a czas całkowicie się zatrzymał. Zupełnie jakby zmęczony długą droga wpadł na chwile napić się drinka i usnął przy jednym z małych i okrągłych stolików. Szpakowaty kelner o pociągłej twarzy i lekkim wąsikiem zaprowadził ich do zarezerwowanego stolika.
-Na pewno w młodości był bardzo podobny do Freddiego Merkury –pomyślała, uważnie przyglądając się z jakim namaszczeniem wykonywał każdy swój gest.
Pewnie wszyscy wiemy jak jest na początku. Standardowe pytania:
-Czym się zajmujesz?
-Co lubisz?
-Twój ulubiony film?
Miała już dość tego monotonnego rytuału. On pierwszy zaczął opowiadać o sobie. Ona na początku uważna i skupiona, teraz odpływała w morzu myśli, co chwila odkrywając nową wyspę bogato rzeźbionego sufitu. Odpłynęła. Już go nie słuchała. Przed chwilą tak zdenerwowana, teraz spokojna, uśmiechnięta, prawie zasypiająca błogo na trzeszczącym od starości, powyginanym niczym secesyjna balustrada krześle.
AKT 5
Stał zgarbiony, oparty łokciami o ladę baru, a intensywny promień światła dobiegający z pobliskiego reflektora odbijał się od stojącego przed nim szkła i rozbiegał się we wszystkich kierunkach. Idealnie ułożony rządek pustych już drinkówek salutował przed nim niczym kompania honorowa wojska. Jego mały oddział żołnierzy co chwila wykrzykiwał tą sama komendę: „Jeszcze jeden!”.
Tak było zawsze. Barman bezbłędnie rozpoznał ożywienie rozpalające się w jego oczach. Przygotował następnego gwardzistę nie kładąc go jednak przed nim, lecz na zakurzonym pudle pianina stojącego kilkanaście metrów dalej. Jego spojrzenie opuściło labirynt słojów na blacie. Spoglądał teraz na sztafetę która dzieliła go od instrumentu, poczym spokojnie ruszył w jego kierunku.
Wszystko wokół kształtuje nasze czucie, odczuwanie. Nie ma chociażby dwóch jednakowych. Podobnie jest z wywołującymi je katalizatorami. Mogą być to narodziny, śmierć czy nawet błahy promień słońca. Wypadkowa jest jednak zawsze taka sama – nasze postrzeganie w danym momencie. Identycznie jak my, tak i on popychany był do działania przez najrozmaitsze bodźce. Tak się akurat złożyło ze w owych chwilach był to alkohol, a raczej jego rodzaj. Pijąc wódkę grał ostro, prawie marszowo. Z kolei wino przepełniało go melancholią. Dziś pil whiskey.
Ciężkie, zmurszale nuty w postaci bluesowej improwizacji rozsypały się na klawiaturę. Nim minęła godzina grane wpierw standardy przerodziły się w nikomu nieznane utwory. Zmrużył oczy i pochylił głowę. Pozostawił wszystkich na ich planecie, sam zasiadłszy za sterami statku lecącego w nieznane. Czuł się spełniony.
AKT 6
Płynęła. Jej łódź zawijała do coraz to nowych portów. Nie obchodziło jej już nic. Ani blondyn, ani leniwie sącząca się z głośników muzyka. Obcowała sama z sobą, prawie tonąc w oceanie myśli. Oczy leciutko przymknięte błądziły wpierw po ścianach by na koniec zatrzymać się nieruchomo w jednym miejscu. Na nic konkretnie nie patrzyła. Niczym malarz impresjonista widziała tylko kolorowe plamy, migoczące barwy z obrazów Monet’a, Degas’a, Seurat’a czy Sisley’a.
Zdawać się mogło ze bariera którą wokół siebie stworzyła jest nie do przebicia, a jej mur stukrotnie wyższy od chińskiego. Do dziś absurdalna wydaje się wiec siła która go zburzyła. Żaden dźwig, młot. Ba! Największe wiertło na Ziemi nie mogło go nawet zarysować. Tylko nuty. Dźwięki. Najpierw pojedynczo abstrakcyjne, później niczym strumień drążący skale, wlewały się do jej uszu powoli przyciągając do portu teraźniejszości.
Aryjczyk już dawno wyszedł. Faux pas z jej strony. Nie była w stanie zauważyć nawet tego. Nie czuła się jednak winna. Nawet nie miała na to czasu. Twórca zagłady jej wyimaginowanego światka nadal nie dawał jej spokoju. Spojrzała w kierunku tej niszczycielskiej siły, w kierunku jej epicentrum. W zaciemnionym rogu stało, leciwe pianino na którym jak małe gwiazdki lśniły niewielkie szklaneczki. Nawet nie spostrzegła gdy wybiła północ. Jej cale ciało jak gąbka chłonęło każdy akord. Wstała. Matematyczna rachunkowość jej codzienności i opanowanie zniknęły już dawno. Zatrzymała się dopiero przy pianinie.
AKT 7
Jego papieros oparł się o brudno-szarą piramidkę popiołu w popielniczce. Na nic nie zwracał uwagi. Nie zauważył ze podeszła, a jego melodia stawała się coraz smutniejsza.
Jej łokcie ułożyły się na pokrywie pudla rezonansowego w symetryczny kształt męskiej muszki, a ciężar ciała przechylił się w stronę pianina. Zastygła w bezruchu słuchając.
AKT 8
Spotkali się.
AKT 9
Deszcz umilkł. Zmęczony wielogodzinną pracą udał się na zasłużony spoczynek. Noc, codziennie przemierzająca Ziemię na chwile przystanęła. Zdyszana chciała odsapnąć i usiadła na pobliskiej kamienicy zasłuchana w ich historię. Jedynie gwiazdy przykryte grubą i ciepłą pierzyną chmur, zdawały się głuche, podróżując po nieboskłonie expresem snu, z księżycem w roli maszynisty.
Oni wciąż trwali. Zamarli w bezruchu, tak bardzo przypominającym woskowe figury. Tak bardzo bliscy i jednocześnie dalecy. Między nimi wyrosła jakaś niewidzialna bariera. Ściana nie pozwalająca im się zobaczyć, ani tym bardziej dotknąć. Nie zdawali sobie sprawy z faktu iż ich pozornie odległe światy już kędyś połączyła nić przeznaczenia. Chętnie do niej wracając, codziennie wspominali utracone uczucie:
MIĘDZYAKT 1
W samotne wieczory, gdy aureola świateł spowija miasto, zamykała się w swoim domu. Dogasający w kominku żar, oplatał pokój, a wydobywające się zeń ciepłe i pomarańczowe, jakby zachodzące słońce, światło przemierzało pokój. Co chwila kryło się w każdym napotkanym i ciemnym zakamarku, by nagle przebiec pomieszczenie i wskoczyć do karminowego basenu wytrawnego wina, niecierpliwie oczekującego jej jakże delikatnych ust. Ona. Otulona śnieżnobiałym puchem szlafroka, siadała wygodnie w fotelu, zwijając się w kłębek i podwijając pod siebie cięgle przemarznięte stopy. Jej głowa powolnym ruchem, niczym białe piórko wędrujące wraz z podmuchami wiatru, opadała na oparcie. Zamknęła oczy. Wsiadając do windy, zapisanych na starej, trzeszczącej winylowej płycie przebojów, podróżowała pomiędzy piętrami swojego życia. Najczęściej jednak lubiła wspominać jego… bruneta o przenikliwie niebieskich oczach. To właśnie z nim przeżyła najwspanialszą podroż swojego życia…
…biegła opustoszałym korytarzem, a jej serce biło znacznie szybciej niż zazwyczaj. Miała wtedy 19 lat. Pierwszy dzień studiów a już była spóźniona. Neogotycka plątanina ceglanych korytarzy co krok płatała jej figla wiodąc w coraz to nowy i ślepy zaułek. Postanowiła odpocząć na pobliskiej ławce, znużona nieustannym poszukiwaniem właściwej drogi. Przez olbrzymie, malowane na biało okiennice spoglądała na idealnie zaplanowaną przestrzeń campusu. Jasnozielone rzęsy trawy chichotały beztrosko łaskotane po pachami przez frywolny wietrzyk. Ona, …z trudem pogodziła się z opuszczeniem zajęć. Zawsze pilna i elegancko ubrana. Jej idealnie skrojona spódniczka leciutko odsłaniała delikatną, jedwabistą gładź uda. Siedziała w zamyśleniu, podążając tylko sobie znana drogą. Z tej, tylko jej znanej syntezy uczuć wyrwał ją niemiłosierny zgrzyt starych i ciężkich drzwi.
Jego oczy, wyjątkowo ożywione wyczekiwały tylko dogodnej chwili. Pragnął wymknąć się niezauważony. Niestety była ona.
Uciekający pomiędzy palcami czas z nieubłaganą stanowczością zatarł na kartach pamięci stronę gdy znaleźli się razem w jego ukochanym miejscu. Czyżby to on ja zaprosił? …wątpliwe. Może ona podeszła do niego? …zresztą, ….czy to ważne?
Jej usta, po dziś dzień doskonale pamiętają smak chwili, kiedy ich dwa zupełnie odmienne światy połączyła nić przeznaczenia. Wtedy tak naprawdę byli razem. Ona i on. Zjednoczeni w objęciach chwili… Niewielkie słone łzy potu powoli spływały po jej skroni, by rozsypać się na milion części po spotkaniu z tafla marmurowej posadzki.
MIĘDZYAKT 2
Celowo nie poszedł na zajęcia. Nie miał ochoty wysłuchiwać znów monotonnego bełkotu wykładowców. Znał każdy zakamarek budynku. Zdobywał je latami. Nawet najbardziej nieśmiałe nie miały przed nim ani jednej tajemnicy.
Szczególnie ukochał niewielka salkę koncertową. Prócz niego nikt tutaj nie zaglądał od dawna. Małe kłębuszki kurzu wesoło harcowały, tocząc się po rozkładanych fotelach. Za aksamitną i przyciężkawą od swej czarności kotarą z utęsknieniem czekała jego największą namiętność.
Nigdy nie planował zostać lekarzem. Zgodził się na to tylko by wyrwać się z domu. Nieważne gdzie, nie ważne jakim kosztem. Byle być jak najdalej od ojca. Ojca apodyktycznie ciągnącego go przez życie.
On kochał muzykę. W niewielkiej sali, zewsząd otoczonej wianuszkiem krzeseł, rodziły się jego marzenia. Chwile kojącej samotności przynosiły ulgę odciągając od codziennej beznadziei i dobijających się zewsząd problemów.
Nie miał pojęcia jakim cudem wdarła się w jego cudownie zamknięty świat? Jak dzisiaj stała oparta o pianino. Przestał grac. Zbliżył się aby delikatnym ruchem palców opleść jej udo. Oboje przeszył dreszcz. Delikatnie podniecające mrowienie miało swój początek w okolicy karku. Przepełniające się jeziorko rozkoszy zaczęło przeciekać z każda chwilą, a jego strumień wędrował wzdłuż linii jej pleców, by w miejscu niewielkiego kanału kręgosłupa rozlać rozkosz po całym ciele. Jej śnieżnobiałe zęby coraz mocniej zatapialny się w nabrzmiałych od przypływu krwi wargach.
Swoimi ustami powolutku rozplątywał koronkową pajęczynkę bielizny, całując delikatnie by jej ciało, wygięte w ekstatycznym uniesieniu przybrało postać mostu przecinającego rzekę , a jej sutki tak wpierw podatne na każdy dotyk, stwardniały z uwagą obserwując otoczenie i nie chcąc przegapić nastającej chwili…
Jej pierwszy mężczyzna… czuła ze za moment przeistoczy się w kobietę.
AKT 9- c.d.
Za lazurową taflą myśli, zagłębieni w sobie nawzajem, nie potrafili zatrzymać mijających odłamków chwil. Ona i on. Przed momentem tak bardzo odlegli, teraz razem przemierzali krainy snów.
Z nieogarniętej galaktyki myśli, zbudził go leciutki, miarowy stukot jej butów o pianino. Zatrzymał się. Dłonie zastygły w bezruchu. Dopiero teraz spostrzegł idealnie smukłą kobieca łydkę, nieśmiało wyzierającą zza ciemnego półwyspu pianina. Jego głowa, podobnie jak światło z nieogarniętą prędkością, zaczęła wędrować to w górę to znów ku dołowi, bezczelnym wzrokiem mierząc intruza wdzierającego się na jego terytorium. W końcu zdobywszy się na odwagę, z udawana dumą cechująca Napoleona na obrazie Delacroix uniósł głowę.
Zdarzają się mężczyźni, którzy bez żadnych skrupułów potrafią spojrzeć w kobiece oczy. Powiedzmy sobie szczerze- są to wyjątki. Znaczna większość nas, choćby najlepiej udawała, topnieje jak góry lodu w sile upalnego słońca kobiecych rzęs. On nie był wyjątkiem. Pośród zwykłej codzienności szorstki, czasami chamski, tak naprawdę unikał kobiecego spojrzenia.
Stara to prawda, lecz tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę. Żadna ! Żadna z najwymyślniejszych broni nie jest w stanie nawet naruszyć tych długich kobiecych skrzydeł…
MIĘDZYAKT 3
Pod aksamitną gładzią jej piersi, z nieopisaną prędkością, rozgrzane do czerwoności kołatało jej serce. Nie była w stanie zapamiętać żądnej myśli, żadnej chwili. Zupełnie jakby wsiadła do przypadkowego pociągu, a ten dla zabawy rozpędził się z prędkością dotychczas jej nieznaną. Okno w jej przedziale nawet nie siliło się by uchwycić jakiegokolwiek kadru mijanych krajobrazów myśli, które dotychczas nudzone postanowiły zaszaleć, zupełnie nie dbając o chęć jej wspomnień. Jakby w leciwej lokomotywie, ktoś nagle dorzucił ogromna ilość węgla, a wędrująca w każdy zakamarek para wprawiała w ruch najmniejszy nawet z tłoków, bezlitośnie napierając swym gorącym i parzącym oddechem. Dotychczas rumiankowo doskonała gładź jej piersi, powolnie zaczęła zalewać gorąca rzeka skrywanych pragnień. Doskonale chroniąca tama opanowania w mgnieniu oka zaczęła przeciekać…
Nie śpieszył się. Wiedział ze oboje są bezpieczni w jego samotni której nikt nie odnajdzie. Nie wiedział jakim cudem wdarła się do przez tyle lat doskonale chronionej fortecy jego istnienia. Na zewnątrz zawsze opanowany i zimno rachujący otaczający go świat, teraz zupełnie bezbronny pod jej naporem.
Oboje tak bardzo niedoświadczeni sobą, tak bardzo zatrwożeni, surfowali po coraz to bardziej piętrzących się falach nastających chwil. Delikatne, przeszywające ją ekstatyczne skurcze, co chwila powodowały powolne falowanie jej ciała. Wędrując wpierw po karku pocałunki, postanowiły udać się w podróż po plecach, budząc otulone do tej pory głębokim snem trójkąciki łopatek. Górzystą pustynią wygiętego kręgosłupa, jego usta przemierzały jej ciało kierując się w stronę lędźwi, a schowane pomiędzy udami i wysuszone do tej pory jezioro zrobiło się wilgotne, by wezbrawszy na sile niczym wulkan eksplodować spływając ku stopom gorącą lawą.
Ona. Tak mocno zaciskająca usta w mgnieniu chwili pogrążyła się niemym krzykiem rozkoszy, raz po raz miotana nie znającymi litości, ekstatycznymi skurczami…
Westchnęli…
Pogrążeni w błogim śnie trwali razem.
AKT 10
Odbijający się po całym pomieszczeniu miarowy stukot spłoszył wszystkie jej wspomnienia.
Wpierw przystanęły. Zatrzymane nasłuchiwały, po czym jak banka mydlana, mieniąca się kolorami tęczy uleciały ku górze by pod koniec prysnąć przebite ostrymi krawędziami rzeczywistości.
Jego już nie było. Wyszedł kwadrans temu. Rozgrzana do tej pory klawiatura zaczęła stygnąć parując charakterystycznym zapachem jego dłoni. On. Samotny i znużony mijającym dniem udał się do domu, by w zaciszu mieszkania przygotować swoja zbroję na walkę z codziennością.
Bar powoli wymierał. Pojedyncze pary zdawały się ślepe na armatni ostrzał zniecierpliwionych spojrzeń barmana. Opuściła wzrok. Ze smutkiem podążyła w kierunku przepełnionych samotnością czeluści swojego domu.
AKT 11
Nastał ranek. Rozświetlający błękit wędrował zakamarkami jeszcze niedawno uśpionych ulic, wyrywając ostatnich maruderów pogrążonych w beztroskim objęciu Morfeusza.
Ona znów idealnie przewidująca, przemierzała podziemna stacje metra. Czuła jednak nadal słodkawo-fiolkową woń poprzedniej nocy. Zazwyczaj nieprzyjemnie betonowe ściany, leciutko oświetlone zaspanymi nadal świetlówkami, wydawały się pogodniejszymi niż zwykle.
Zastygła w bezruchu pośrodku peronu, co chwila trącana rwącym strumieniem mijających ja ludzi. Odchyliwszy do tylu głowę, z zamkniętymi oczami rozluźniła dłonie upuszczając torebkę…
Codziennie mijają nas ludzie. Czy to w centrum handlowym, na dworcu, czy tez w szkole. Każdy z nich ma własne problemy, radości, tajemnice. Zupełnie jak my.
Pomyślmy ilu widzimy po raz pierwszy a ilu ostatni. Pomyślmy ilu nigdy nie spotkamy…
Czy przeznaczenie naprawdę istnieje? Czy kieruje nami jakaś siła? Czy coś nam pomaga?
Miała nadzieje że tak. Wierzyła ze nic nigdy nie dzieje się bez celu. Może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, wciąż czekała na niego?
…możliwe ze kiedyś dane będzie im się jeszcze spotkać…
POSŁOWIE
Nastała wiosna. Maluteńki pąk jabłoni nieśmiało wypuszczał ze swych objęć zielony liść. Szli parkowa alejką. Jej drżące ze starości ręce wspierały się na jeszcze na wciąż wytrzymałych wiaduktach męskich ramion. Przeżyli swoje życie. Lepiej lub gorzej, lecz byli szczęśliwi.
Podążając miedzy szpalerem drzew mijali innych ludzi…
Spełnieni oddalili się w stronę zachodzącego słońca. Pomimo wieku przyszłość wciąż należała do nich….
|